W muzeum sztuki i historii Irlandii

                                                                                                                                                                                                      IMG_1210

  Odwiedziłam dublińskie National Museum of Irleand. Mieści się ono w południowej części miasta. Dla potrzeb ekspozycji zaadaptowano budynki dawnych koszarów, zamknięty czworoboczny kompleks z dużym wewnętrznym dziedzińcem.  Zbiory muzeum obejmują działy sztuki sakralnej, złotnictwa,ceramiki i szkła, mebli, ubiorów a także sztuki dalekiego wschodu oraz militaria. Czytaj dalej

Wyprawa nad morze

W pogodne ( jak na Irlandię) niedzielne popołudnie postanowiłyśmy z córką wybrać się nad morze. Podróż kolejką trwała jakieś dwadzieścia minut i pozwoliła mi pobieżnie poznać dalsze dzielnice miasta.  Kolejne przystanki oznaczone są dwoma napisami – angielskimi i irlandzkimi. Bliskość celu podróży sygnalizowały widoki za oknem – zamiast przeszklonych bloków – niska zabudowa, sporo zieleni, wreszcie szklące się w słońcu lustro wody. Morze! Podekscytowana czekałam na przystanek „Bray”, na którym miałyśmy wysiąść. Czytaj dalej

W cudzej kuchni

Od pewnego czasu bawię w gościnie u mej córki.  Do tej pory miała urlop, ale wszystko co dobre kończy się o wiele za szybko, i właśnie dziś musiała wrócić do pracy.  Pod  jej nieobecność postanowiłam więc przygotować obiad.

Nic wielkiego, ot naleśniki z nadzieniem mięsno- warzywnym. We własnej kuchni zajęłoby mi to góra pół godziny. W cudzej – same dylematy. Jakiego garnka użyć do zrobienia farszu? Którym nożem siekać warzywa? Czy mogę użyć większej ilości jajek? No bo jeśli dziecko miało co do nich inne plany, nie będzie zadowolone z niespodzianki. A co będzie jak mi naleśniki nie wyjdą – to się czasem zdarza, a tutejsza mąka należy do, delikatnie mówiąc, kapryśnych. Sprawdzam stan lodówki – zamiast wypróbowanego przeze mnie w tym przepisie filetu z kurczaka jest mięso mielone… i to chyba z owieczki. A więc czeka mnie wielka improwizacja…

Najpierw ciasto bo powinno trochę” odpocząć”

Pół kubka mąki mieszam z połową kubka mleka. Wychodzi gęsty klajster. Dodaję ćwierć kubka wody – powinna być gazowana, ale nie ma, więc trudno, daję kranówkę. Klajster rozrzedza się. Wbijam doń dwa całe jajka i energicznie mieszam, żeby nie było grudek. Odstawiam. Jeśli przed smażeniem okaże się za gęste ( powinno być lejące) dodam jeszcze trochę wody.

Teraz farsz

Drobno posiekaną cebulę szklę na patelni, dodaję mielone mięso i przyprawy – sól, pieprz, czosnek, bazylię i wszystko mieszam  czekając aż mięso się zetnie.

Pokrojoną na półplasterki cukinię podduszam na oliwie, dodaję doń mięso z cebulką i całość zalewam pomidorami z puszki. Duszę wszystko na małym ogniu ( czy raczej małym prądzie, bo kuchenka jest elektryczna) aż do uzyskania gęstego farszu.

Osobno gotuję pęczek zielonych szparagów ( nieco podwiędniętych, więc pora je zagospodarować) Hartuję je w zimnej wodzie i kroję na mniejsze kawałki. Dodaję do farszu.

Smażę naleśniki. Nie wychodzą tak cieniutkie jak „w domu”, ale nie przywierają i dają się zdjąć. Układam je w stosik jeden na drugim, w ten sposób zachowają elastyczność.

Nadziewam je farszem i składam na pół. Teraz posypane żółtym serem czekają na odgrzanie w piekarniku .

Z resztek kwaśnej śmietany pozostałych po pieczeniu ciasta zrobię dip. Domieszam do niej trochę majonezu, musztardy, bazylii i oregano. Przydałaby się jakaś zielenina, koperek, szczypiorek ale nie ma, trudno.

Teraz pozostaje mi uporządkowanie kuchni, zmycie patelni, garnków, łopatek, noży, łyżek, łyżeczek, kubków, miseczek….uff tyle naczyń przy tak banalnym daniu….

 

Dublińskie sklepy

Nie byłabym sobą, gdybym nie odwiedziła stołecznych sklepów, zwłaszcza, że nastał czas poświątecznych wyprzedaży. Olbrzymie, czerwone plakaty, z wiele obiecującym napisem „Sale” ( wyprzedaż), w każdej witrynie wabiły i  budziły instynkt łowczego.

014

Fasada St. Stephen’s Green Shopping Centre

Na pierwszy ogień wybrałam St Stephen’s Green Shopping Centre.  Dwa pietra rozległej galerii obiecują obfity łup.

Zaczynam od Tk Maxx’a, w  jego polskim odpowiedniku zawsze udaje mi się wypatrzyć niebanalny drobiazg – paseczek, torebkę, okulary. Przechodzę między regałami, przeciskając się równocześnie przez tłum rozgorączkowanych fashions victims.  Pierwsze wrażenie to ogólny chaos, nad którym bez powodzenia usiłuje zapanować personel.

Zaczynam od dodatków – dział torebek wyraźnie już przetrzebiony. Mój wzrok przykuwa jednak kanarkowo żółta „shopperka” z miękkiej skóry. Zerkam na cenę, niestety  mimo przeceny bardzo wysoka, z żalem więc rezygnuję i  ruszam dalej. W dziale odzieżowym królują kreacje balowe lśniące od cekinów, strassów, paciorków. Nie jestem nimi zainteresowana, więc podążam dalej. Pobieżnie oglądam sweterki, nic nie wpada mi w oko. Dużą część stanowią jakieś dziwne twory upstrzone ozdobami. Pomijam dział sportowy i kieruję się do płaszczy i kurtek. Decyduję się przymierzyć  kurteczkę 3/4 ze sztucznego futerka w panterkowe cętki. Niestety krój pozostawia wiele do życzenia. Przy tak agresywnym wzorze wskazana byłaby szlachetna prostota, a tu dzieje się zbyt wiele. Wyłogi, naszywane kieszenie, patki – wprowadzają zamęt i sprawiają, że okrycie wygląda niekorzystnie. Wychodzę ze sklepu rozczarowana.IMG_1158

Przechodzę do Dunnesa. Tutaj panuje porządek. Odzież, podzielona na wyraźnie  wyodrębnione działy, wisi w porządku numerycznym. Dużo łatwiej zorientować się w ofercie. Niestety wyprzedażą objęta jest tylko część kolekcji, więc z żalem odkładam śliczny szary płaszczyk, cena prawie 200 euro jest dla mnie za wysoka. Ale wpadają mi w oko inne, proste w kroju, luźne  okrycia  w cudownie nasyconych kolorach limonki i fuksji. Przezornie  najpierw sprawdzam cenę – 40 euro, więc w zasięgu możliwości. Szukam rozmiaru, w limonkowych najmniejszy to „14” – będzie na mnie o wiele za duży. Biorę  więc fuksjową „12” i kieruję się do przymierzalni. Po drodze sprawdzam skład materiału – 60% wełny. Super! Coraz bardziej mi się podoba. Czytaj dalej

Spacer po Dublinie

Pierwsze wrażenie jakie odnoszę spacerując po irlandzkiej metropolii to mieszanka zdziwienia i rozczarowania. Śródmieście nie przyprawia o zawrót głowy przeszklonymi wysokościowcami, nie szokuje nowatorskimi rozwiązaniami komunikacyjnymi, nie epatuje migającymi tablicami ledowymi. Przypomina raczej szacowne, acz prowincjonalne miasto. Zabudowa niska, przeważnie z czerwonej cegły, wąskie kręte uliczki o niezbyt równych chodnikach.  Gdzie nie gdzie strzelają w niebo smukłe wieże kościołów z szarej, kamiennej kostki.

IMG_1174Jeden z nich wygląda szczególnie okazale. To Katedra Kościoła Chrystusowego. Pochodzi z 1172 roku i został wzniesiony przez Richarda Strongbowa w miejsce dawniejszego, drewnianego. Jednak swój obecny, imponujący kształt zawdzięcza dziewiętnastowiecznej gruntownej renowacji i przebudowie. Wokół katedry rozciąga się uporządkowany park, z fontanną i ławeczkami. Dawniej odbywały się w nim regionalne jarmarki. Opuszczam katedralny teren i podążam w kierunku centrum, moim następnym celem jest Grafton.

Dopiero deptak Grafton oddaje stołeczną atmosferę. Przybrany jest świątecznymi dekoracjami, oświetlony rozwieszonymi w poprzek ulicy okolicznościowymi lampkami. Różnobarwny tłum podąża w obu kierunkach, wstępuje do mieszczących się z dwóch stron ulicy sklepów, okupuje liczne lokaliki gastronomiczne. Jest ludnie i gwarno.

IMG_1156U wylotu ulicy, na przeciw potężnego St. Stephen Green Shopping Centre, parkują dorożki. Konie przybrane w reniferowe rogi i czerwone nosy. Widuję również podobnie ozdobione samochody. Ot nieznany jeszcze u nas świąteczny zwyczaj. Zaopatrzona w kubek doskonałej kawy i czekoladkę z pobliskiego Butlers’a przekraczam bramę  za którą widnieją  połacie trawników, po których spacerują stada dorodnych mew. Park. Jak na styczeń zadziwiająco zielony. Na rabatach kwitną nawet wątłe kwiaty. Popijając kawę wędruję meandrami ścieżek wokół sporego stawu. Przysiadam na wolnej ławce popijam kawę, leniwie przyglądam się wszędobylskim, krzykliwym mewom i wystawiam twarz ku słońcu.  Ale pora kończyć wypoczynek, przede mną jeszcze wiele do zobaczenia.

Zmierzam ku rzece. Liffey dzieli miasto na dwie części. Spaceruję lewobrzeżnym bulwarem, oglądam reprezentacyjne budynki usytuowane na nadbrzeżu. Dochodzę do eleganckiej  O’Connell Street i podziwiam pomnik jej patrona.  W głębi prospektu widać ” Dublińską Iglicę” – monument wzniesiony w 2003 roku. Wędrując dalej wzdłuż rzeki natykam się na na odlaną w brązie grupę wychudzonych postaci. To pomnik Ofiar Wielkiego Głodu. Wychudzone postacie kroczące w kierunku morza robią wstrząsające wrażenie, zwłaszcza w zestawieniu ze znajdującym się na przeciwko eleganckim Custom House, neoklasycystycznym budynkiem dawnej komory celnej portu.

Dalej stoi przycumowany przy nadbrzeżu żaglowiec, pełniący obecnie rolę wynajmowanego na imprezy lokalu. Przechodzę przez most ozdobiony futurystycznie wygiętym jak szyja czapli półłukiem i kontynuuję spacer po północnej stronie rzeki.

IMG_1133 Kiedy wracam do domu robi się już ciemno. Grafton rozbłyska tysiącami światełek i choć wydaje się to niemożliwe, staje się jeszcze ludniejszy i głośniejszy niż w południe, gdyż do ogólnego gwaru dołączają dźwięki muzyki granej na żywo przez wszelakiej maści artystów. W zasadzie na każdym rogu ulicy inne rytmy, różne brzmienie. Zauważam grającego na łyżkach, ale jest również kilkuosobowa sekcja dęta z puzonem i saksofonem. Wokół muzyków gromadzą się słuchacze, dodatkowo zakłócając płynność dwukierunkowego ruchu.  Ale wyraźnie nikomu to nie przeszkadza, na twarzach mijanych ludzi nie zauważam grymasów złości, czy zniecierpliwienia.

Po drodze wstępuję do St. Stephen’s Centre, w błędnym przekonaniu, iż o tej porze, będę jedną z nielicznych kupujących. Ale i tam kłębią się tłumy zwabione poświątecznymi wyprzedażami. Zdezorientowana i oszołomiona, rezygnuję dzisiaj z ewentualnych zakupów. Może innym razem…

Wyprawa do Dublina

Świąteczny czas spędziłam u córki w Dublinie. Po raz pierwszy odwiedzałam irlandzką stolicę i byłam tym niezmiernie podekscytowana.

Lubię poznawać nowe miejsca,  chłonąć ich atmosferę, próbować nowych potraw, obserwować mieszkańców,  niespiesznie spacerować ulicami przyglądając się detalom architektonicznym, dlatego niecierpliwie wyczekiwałam momentu opuszczenia terminalu.

Dublin przywitał mnie typową dlań pogodą – zaraz po wyjściu lotniska, niesiona z wiatrem mżawka wdarła mi  się pod okrycie i osiadła wilgotną warstewką na czapce.

Uprzedzona przez latorośl o specyfice irlandzkiej aury, zrezygnowałam z elegancji na rzecz praktyczności.  Zaopatrzyłam się na wyjazd w lekki ale ciepły ” deszczochronny” płaszczyk, ściśle przylegająca do głowy czapkę oraz oficerki . Ten typ obuwia sprawdził się podczas całego pobytu, bowiem stołeczne chodniki, wąskie i krzywe, okazały się niezbyt przychylne wysokim obcasom, o czym przekonałam się zaraz po wyjściu z autobusu wiozącego nas z aeroportu do centrum.

Czytaj dalej

Powitanie

Nowy Rok… nowe wyzwania, nowe szanse. Wszystko nowe!

I ja dałam się unieść ogólnonarodowej fali postanowień noworocznych…

Będę pisać bloga! Przecież mam o czym… Jako typowy zodiakalny „Bliźniak” interesuję się wieloma sprawami, uwielbiam eksperymentować zarówno z wyglądem własnym,  jak i w kuchni. Jestem „na bieżąco” z kulturą, ale lubię też zagłębić się w przeszłość, szukając w historii inspiracji do twórczości literackiej i rękodzielniczej.

Kocham podróże, z których każda przynosi mi nową wiedzę i nowe wrażenia. Nawet powroty w miejsca już „dobrze” oswojone są każdorazowo niespodzianką, bo coś przybyło, coś ubyło, coś pokryło się patyną, a coś innego odzyskało blask…

Będę się dzielić tymi odkryciami, utrwalać swoje zauroczenia i rozczarowania. Dokumentować dokonania i porażki.

Postanowione! Będę blogerką.