Komorowo dwór Moszczeńskich

Tego dnia służbową trasę kończyłyśmy w Chełmnie. Jednak pogoda była zbyt ładna, żeby tak po prostu wrócić zaraz do Poznania. Przez chwilę zastanawiałyśmy się,  czy nie pojechać do Pniew, w których dawno nie byłyśmy i zobaczyć czy ukończono już remont pałacu, ale w końcu zdecydowałyśmy, że miasto zostawimy na „później” a teraz  nacieszymy oczy widokiem pól, spacerujących żurawi i pasących się w oziminie saren. Tak więc skręciłyśmy w ulubione „boczne drogi”, które prowadząc wzdłuż niezmiernie malowniczego północnego brzegu jeziora Bytyńskiego, zawiodły nas do Komorowa. Czytaj dalej

Zawady, Główna, Nadolnik… To też Poznań

W ramach aktywizacji ruchowej Szefowa wyciągnęła mnie na pieszy spacer po poznańskich Zawadach, Głównej i Nadolniku, słowem po miejscach raczej „niespacerowych”. Przyznaję, że nie bardzo mi się chciało odwiedzać dzielnicę, która do tej pory kojarzyła mi się wyłącznie z trasą wylotową na Gniezno oraz zabudową industrialną. Na dodatek, pogoda była nieszczególna i miałam cichą nadzieję, że Kaśka „odpuści” ale nic z tego… W trakcie spaceru przekonałam się, że miała rację i również ten, z pozoru niezbyt spektakularny, fragment miasta kryje w sobie wiele bardzo ciekawych miejsc…

Usytuowane w bok od Śródki, Zawady, po raz pierwszy w dokumentach pisanych pojawiają się dopiero w XV wieku. Najprawdopodobniej jednak powstały dużo wcześniej, bo już wówczas wzmiankowane są jako całkowicie ukształtowana osada, która początkowo była własnością książęcą, później katedralną. Nazwa ma pochodzić od „zawad”, przeszkód, które miały bronić książęcego grodu na Ostrowie Tumskim przed wojskami Miecława w 1041 roku. Mieszkańcy Zawad przez wieki trudnili się głównie rolnictwem i ogrodnictwem jednak byli też zobligowani do prac na rzecz katedry. Z początkiem XIX wieku wieś została włączona w granice miasta Poznania. W tym też okresie rozpoczął się boom inwestycyjny i na terenie powstało wiele większych i mniejszych zakładów przemysłowych.Wraz z rozwojem przemysłu nastąpiła też gwałtowna potrzeba budownictwa komunalnego. W początkach XX wieku powstały całe osiedla robotnicze dla pracowników okolicznych fabryk.

Pierwszy przystanek robimy przy osiedlu tak zwanych „galeriowców”. To, zaprojektowane przez Jerzego Tuszyńskiego a wzniesione w latach 1935-1939, domy dla robotników. Architekt planując te bloki, kierował się zasadami głoszonymi przez weimarski Bauhaus i Waltera Gropiusa. Domy charakteryzują się długimi galeriami (stąd nazwa osiedla) zadaszonych balkonów, które, jako zewnętrzne korytarze, prowadziły z klatek schodowych do poszczególnych mieszkań. Lokale nie były duże (do 38m kwadratowych) za to wyposażone w węzły sanitarne. Galeriowce cechuje daleko posunięty funkcjonalizm przy modernistycznej formie. Charakterystyczne dla nich są mocno wysunięte piony klatek schodowych. Z inicjatywy Wacława Tomaszewskiego (ówczesnego właściciela zakładów „Centra”, zięcia założyciela, A. Kaczmarka) podobne osiedle powstało na poznańskiej Komandorii.

Przy Zawadach odwiedzamy też gmach dawne go Przytuliska dla bezdomnych, pierwszego w Polsce nowoczesnego gmachu, przeznaczonego dla osób bez dachu nad głową. Przytulisko powstało w latach 1928-1930 według planów znakomitego poznańskiego architekta, Władysława Czarneckiego. Projektant wzorował się na podobnym przybytku, powstałym w 1928 roku w Berlinie. Obiekt był jak na owe czasy niesamowicie nowoczesny i funkcjonalny, spełniał też wszelkie zasady higieny. Posiadał osobne dla kobiet i mężczyzn śluzy wejściowe (dzielone jeszcze na „brudne i czyste” czyli wejściowe i wyjściowe), łaźnie, jadalnie do wydawania ciepłych posiłków, sale sypialne z podgrzewanymi pryczami. Obiekt mógł jednorazowo przyjąć dwieście osób, którym jednak wolno w nim było jedynie przenocować. Rano, po ciepłym śniadaniu, zaopatrzone w czysta odzież i prowiant, musiały udać się na poszukiwanie pracy.

Ciekawostką może być fakt, iż żwir na umocnienie podłoża pod fundamenty budynku, nieodpłatnie ofiarował Cyryl Ratajski, ówczesny prezydent miasta.

Bezdomnym przybytek służył do wybuchu II wojny. W czasie okupacji Niemcy urządzili w nim szpital, który po wojnie przejęły władze. Kierując się zasadą, iż w socjalistycznym państwie równości i dobrobytu, problem bezdomności występować nie może, przytulisko, jako zbędne, zlikwidowano. W obiekcie ulokowano oddział zakaźny szpitala miejskiego. Funkcjonował on tam do czasu oddania nowoczesnego szpitala na ulicy Szwajcarskiej.

Nieopodal dawnego przytułku można odnaleźć resztki starego, jeszcze XIX wiecznego, budownictwa szkieletowego. Kiedyś te domki stanowiły własność miejscowych ogrodników a powstały po wielkiej powodzi w 1888 roku. Ich konstrukcja wymuszona była pruskimi przepisami obronnymi i przeciwpożarowymi., Pierwsze głosiły, iż na przedpolach twierdzy nie wolno wznosić solidnych konstrukcji zakłócających obronność, drugie że budynków mieszkalnych nie wolno wznosić z materiałów łatwopalnych, stąd drewniane ramy musiały być wypełnione cegłą (Fachwerk) a nie gliną mieszaną z wiórami, trocinami, sieczką czy innym materiałem roślinnym. Na tym osiedlu od początku funkcjonowała też karczma „Pod jagnięciem” (dom z nr 21), przy której w początkach XX stulecia zbudowano też kręgielnię.

Część z domów jest pieczołowicie utrzymana, część nieco przekształcona (ściany otynkowane), inne popadają w ruinę. Wszystkie są parterowe z użytkowym poddaszem.

Opuszczamy Zawady i kierujemy się na Główną… Podobno, to właśnie na terenie tej jednostki administracyjnej, odnaleziono najstarsze ślady obecności człowieka pochodzące jeszcze ze schyłku epoki lodowcowej. Wówczas to, podążające za ustępującym lodowcem renifery, stały się obiektem polowań myśliwych. Stałe, hodowlano-rolnicze osadnictwo na terenie Głównej rozpoczęło się ok 3000 lat p.n.e. i trwało przez okres epok brązu i żelaza. Na terenie Głównej zlokalizowane jest aż 35 stanowisk archeologicznych związanych z kulturą łużycka i pomorską.

Średniowieczna wieś Główna usytuowana była w rejonie rzeki Głównej i pierwsze o niej pisemne wzmianki pochodzą z XII i XIII wieku. Wieś stanowiła wówczas własność biskupów poznańskich, wiadomo, że istniał w niej kościół Wszystkich Świętych (spłonął w 1260 roku) oraz letnia rezydencja biskupia. W następnych stuleciach wieś musiała należeć do bardzo rozwiniętych, funkcjonowały w niej aż trzy młyny wodne, folusz i tartak. W końcu XVI wieku działała w Głównej papiernia prowadzona przez przybyłego z Warszawy ( sprowadzonego z inicjatywy biskupa Łukasza Kościeleckiego herbu Ogończyk) Zachariasza Mayera. Jej produkty używane były w katedralnej kancelarii. Po nim zakład przejęło małżeństwo poznańskich mieszczan, Bolczów. Na terenie wsi istniała też cegielnia, a biskup Uriel Górka założył tu winnice, z których wino zasilało biskupie stoły.

Rozwój wsi gwałtownie zahamował szwedzki potop, a kolejna wojna „północna” doprowadziła Główną do całkowitej ruiny. Aby nieco poprawić rentowność majątku, biskupi zbudowali tam browar, z którego zyski miały zasilać konto upadającej Akademii Lubrańskiego, a w połowie XVIII sprowadzili do Głównej osadników olęderskich.

Po II rozbiorze Polski, Prusacy przeprowadzili kasatę majątków kościelnych i miejscowość przestała być własnością biskupów, jednak do trzeciej ćwierci XIX wieku zachowała swój wiejski charakter. Rozwój Głównej rozpoczął się u schyłku XIX wieku, kiedy tereny te upodobali sobie inwestorzy zakładów przemysłowych. To właśnie na Głównej ulokował się oddział stale rozwijającej się fabryki Hipolita Cegielskiego, powstawały tam też mniejsze fabryczki i warsztaty produkujące materiały chemiczne, spożywcze, meblarskie czy budowlane. W początkach XX wieku, proletariacka Główna i jej okolice do spokojnych miejsc nie należały… Mieszkańcy skłonni byli do zwad i burd, dochodziło też do regularnych walk z mieszkającymi w Głównej Cyganami. Nierzadko musiała interweniować nie tylko policja ale nawet i wojsko.

W granice miasta Poznania Główna została włączona w 1925 roku, jednak niewiele poprawiło to jej sytuację urbanistyczną. Dzielnica w zasadzie rozbudowywała się „bez ładu i składu”, co niestety widać do dzisiaj. Chodząc jej ulicami, momentami nie chce się wierzyć, „że to też Poznań” tak bardzo prowincjonalny ma charakter. Nie można jej jednak odmówić swoistego uroku i specyficznego klimatu.

Swego rodzaju zaskoczeniem są dla mnie odkryte na ulicy Smolnej resztki przeciwlotniczego schronu z okresu II wojny światowej.

Najprawdopodobniej został zbudowany po 9 maja 1941 roku czyli po pierwszym alianckim nalocie na Poznań i zbombardowaniu przez brytyjski samolot budynków na ulicy Śniadeckich. Wprawdzie owo bombardowanie było wynikiem pomyłki brytyjskiego pilota, ale napędziło Niemcom stracha na tyle dużego,że zaczęli w mieście budować schrony przeciwlotnicze. Poznań przez lotnictwo alianckie był jeszcze dwukrotnie bombardowany (tym razem celowo) w 1944 roku.

Zabudowa z przełomu XIX/XX wieku miesza się ze współczesnymi blokami. Do „starszych” budowli niewątpliwie należy tutejszy kościół noszący wezwanie NMP Niepokalanie Poczętej. Został wzniesiony na planie krzyża równoramiennego w latach 1910-1912 według projektu Mariana Powidzkiego. Architekt nadał świątyni formę neobarokową. Niestety, mimo iż sumiennie naciskałam klamki w kolejnych drzwiach prowadzących do świątyni, żadna z nich nawet nie drgnęła. Z tego, co się dowiedziałam, kościół nie może pochwalić się specjalnie cennym pod względem artystycznym wyposażeniem (jego większość jest współczesna) odpuszczam więc sobie oglądanie wnętrza bez wielkiego żalu.

Na terenie przykościelnym znajduje się stylowy budynek plebanii, bezstylowy (delikatnie rzecz ujmując) dom katechetyczny i prosta dzwonnica. Od 2010 roku, przy kościele znajduje się też tablica upamiętniająca Aleksandra Studniarskiego ps. „Lew” (1933-1954) zmarłego w stalinowskim więzieniu członka tutejszej parafii. Na uwagę zasługuje też znajdująca się przy świątyni słupowa kapliczka maryjna.

Spacerując ulicami, odnajduję jeszcze dwie inne kapliczki. Jedna z nich jest kolumnowa.

Druga, przylega do ściany kamienicy przy ulicy Głównej. Ta została ufundowana przez Petronelę Czarnecką w 1881 roku. Podobno, gdzieś znajduje się jeszcze jedna kapliczka ufundowana w 1876 roku przez spokrewnionego z doktorem Karolem Marcinkowskim, Marcina Witkowskiego. Kapliczki powstałe przed końcem XIX wieku, w okresie kulturkampfu pełniły rolę nie tylko obiektów kultu ale były też swoistymi miejscami manifestowania polskości.

Z ulicy Głównej przechodzimy na Gnieźnieńską aby zobaczyć „kolonię Karlsbunne” czyli zespół budynków pobudowanych w 1906 roku dla kadry urzędniczej oraz robotników. Inwestorem osiedla była Niemiecka Robotnicza Spółdzielnia Mieszkaniowa. Na osiedle przede wszystkim składały się otoczone zielenią jednorodzinne wille dla majstrów i urzędników. Zdobił je drewniany detal architektoniczny w postaci odsłoniętych elementów konstrukcji szkieletowej.

Dla robotników pobudowano wydłużony, dwukondygnacyjny dom wielorodzinny flankowany charakterystycznymi wieżyczkami. Warunki mieszkaniowe w nim były dobre, każdy lokal posiadał dwa pokoje, kuchnie i ubikację a ponadto lokatorzy mieli do dyspozycji komórkę w piwnicy i na strychu, budynek gospodarczy w podwórzu i niewielki kawałek ziemi pod uprawę warzyw i owoców. Na osiedlu funkcjonowała również restauracja.

Przy Gnieźnieńskiej usytuowane są także zabudowania fabryki NIVEA Polska, które powstały w 1931 roku dla „Pebeco”czyli polskiego partnera hamburskiej firmy Beiersdorf. Nazwa „Pebeco” wzięła się od pierwszych liter „Paul Beiersdorf &Company” i była polskim przedsiębiorstwem produkującym specyfiki kosmetyczne i medyczne. Funkcjonalistyczne budynki fabryki zaprojektował S. Cybichowski.

W okolicach ulicy Gnieźnieńskiej, w latach 1941-1943 znajdował się nazistowski obóz pracy dla Żydówek (Lager Elektro-Muhle). Przywiezione z łódzkiego getta kobiety umieszczone były w trzykondygnacyjnym budynku starego młyna. W obozie panowały tragiczne warunki bytowe, panował głód, szerzyły się choroby. W sierpniu 1943 roku podjęto decyzję o likwidacji obozów pracy w Kraju Warty. Pierwsze transporty wynędzniałych kobiet zorganizowano już w tym samym miesiącu, ostatni, prosto do Auschwitz, wyjechał 5 października1943 roku.

Jak już jestem przy ponurej tematyce obozowej, należy też wspomnieć, o mieszczącym się na Głównej (przy Bałtyckiej) obozie przesiedleńczym. Powstał już w październiku 1939 roku i jako „obóz przejściowy” był przeznaczony dla wysiedlanych polskich mieszkańców Poznania i najbliższych okolic. Gromadzono tam ludność wyrzucaną przez okupanta ze swych mieszkań, które przeznaczano dla niemieckich przybyszów. Polaków umieszczano w barakach dawnych magazynów wojskowych, gdzie panowały bardzo trudne warunki. Obóz funkcjonował do maja 1940 roku, przewinęło się przezeń przeszło 33 tysiące ludzi. Większość z nich stanowili wyżsi urzędnicy administracji (m.in. prezydent Cyryl Ratajski), lekarze, naukowcy, oficerowie WP, nauczyciele, właściciele ziemscy, kupcy, rzemieślnicy i księża. Największa część wysiedlonych trafiła do Generalnego Gubernatorstwa.

Na koniec spaceru udajemy się na rzeczkę Główną, stanowiącą prawy dopływ Warty. Tereny nad nią ciągle jeszcze nie są właściwie zagospodarowane, jednak znajdują się tam także urokliwe zakątki.

Spacerując mocno zdziczałym terenem zielonym, kierując się wskazówkami miejscowego, życzliwego informatora podchodzimy pod resztki zabudowań dawnego młyna. Okolica mocno klimatyczna… Bezludnie, dziko, powalone drzewa, rzeczka malowniczo wezbrana (a miejscami i rozlana), fragmenty płyt dawnej drogi i stalowy (nieużywany już chyba) most, budynek w stanie destrukcji… Sceneria godna byłaby powieści grozy, gdyby nie fakt, że tuż nad tym wszystkim ulokowało się deweloperskie, nowoczesne osiedle (powstałe na miejscu wyburzonego w 2019 roku młyna Cerealia. Nieopodal znajduje się częściowo zrewitalizowany park Nadolnik, w którym Helmut Lemke, zarządca młyna w czasach okupacji, ustawił granitowy głaz (podobno, kamień jest tam do dzisiaj, nie dotarłam, więc nie wiem „na pewno”) ku czci swego ojca.

Spacer kończymy w pobliskim „Mac’ku” aby kawą i czymś słodkim uzupełnić (zużytą na chodzenie) energię..

Orchowo i Osówiec

Nieczęsto, ale zdarza się i tak, że podczas jednego służbowego wyjazdu, udaje  nam się „po drodze” zobaczyć kilka obiektów. Tak było tym razem, kiedy odwiedzałyśmy gminę Orchowo. Wprawdzie, w samym Orchowie, nie zdążyłyśmy obejrzeć drewnianego kościoła, bo gminna wieś jest rozległa, za to udało nam się obejrzeć jej centrum z okazałym kościołem. Czytaj dalej

Dąbrówka. Pałac Jana Bonawentury Stablewskiego herbu Oksza

W powiecie gostyńskim, na Dąbrówkę, trafiłyśmy  przypadkiem „po drodze”. Jak zwykle, zagadałyśmy się i nie skręciłyśmy gdzie trzeba. Musiałyśmy nieco nadłożyć drogi, a gdy w końcu wjechałyśmy na „dwunastkę” , minęłyśmy zgrabny pałacyk otoczony niewielkim parkiem. Postanowiłyśmy zatrzymać się przy nim na chwilę.

Pilnujący obiektu, Pan w służbowym uniformie, nie ma nic przeciwko temu, abyśmy budynek obejrzały, a nawet zachęca do porobienia zdjęć.

Czytaj dalej

Poznań. Ogrodowa i Krysiewicza czyli co się działo między Starym Rynkiem, a Starym Browarem…

Ostatnio, z wielu względów, byłam zmuszona zrezygnować z dalszych wyjazdów. Aby to sobie nieco zrekompensować, robiłam spacery po ulicach, których dotąd nie przemierzałam z pozycji „turystki”. Owszem, znałam je ale chodziłam nimi raczej bezrefleksyjnie, stanowiły jedynie odcinek trasy do pokonania, nigdy nie będąc celem samym w sobie. Do takich, miedzy innymi, należały śródmiejskie ulice Ogrodowa i Krysiewicza. Zostały wytyczone w XIX wieku i na przestrzeni ostatnich dwóch stuleci działo się na nich całkiem sporo. Powstawały (i znikały) na nich ciekawe budowle, w których mieszkali i pracowali niezwykli ludzie. O tym wszystkim chciałabym opowiedzieć w dzisiejszym poście…

W XV wieku, (a prawdopodobnie i wcześniej) na terenie dzisiejszych ulic Ogrodowej i Krysiewicza, istniały ogrody i sady należące do mieszczan i rzemieślników. Ich właściciele (choć raczej nie osobiście) uprawiali warzywa i owoce a w wolne od pracy dni, zapewne przybywali tam, aby nacieszyć się możliwością kontaktu z naturą. Nie był to teren ściśle należący miasta a raczej półwiejska osada. W kolejnych wiekach, tereny leżące przy „dolnym biegu” dzisiejszej Ogrodowej należały do Mielżyńskich i Mycielskich, którzy mieli tam swoje „letnie dwory”.

Wychodzącą z Półwiejskiej ulicę Ogrodową wytyczono w XIX wieku. Pnie się ona, momentami ostro, ku górze co dodaje jej malowniczości, a bieg swój kończy przy ulicy Ratajczaka. Duża jej część biegnie wzdłuż parku J.H. Dąbrowskiego, który w przeszłości był wspomnianymi już posiadłościami Mielżyńskich i Mycielskich, a później cmentarzem staroluterańskim i kalwińskim. Taki układ wymusił na tym odcinku jednostronną zabudowę ulicy.

W połowie XIX wieku, północną stronę ulicy, zaczęły zapełniać okazałe, wielokondygnacyjne i wieloosiowe kamienice. Przykuwa uwagę już pierwszy dom zajmujący narożną parcelę na skrzyżowaniu Półwiejskiej i Ogrodowej, który został wzniesiony w 1898 roku z inwestycji F. Zimmermanna. Jego elewacja wykonana z jest kolorowych, glazurowanych cegieł i dodatkowo, w nadokiennych arkadach, zdobiona figuratywnym sgraffito o różnych motywach (głowy, klepsydra, panoplia etc.). Ten typ dekoracji w XIX wiecznych poznańskich kamienicach był rzadko stosowany. Pod dachem (mieszczącym użytkowe poddasze) biegnie gzyms zdobiony fryzem główek. Tak bogaty program dekoracyjny dla kamienicy czynszowej (bo taką funkcję od początku pełnił budynek) wskazuje, że inwestor liczył na zamożniejszą, niż drobni kupcy czy rzemieślnicy, klientelę.

Do najciekawszych należy narożny dom ( jedna z elewacji przy Krysiewicza) później zwany, od swego wymuszonego trójkątną parcelą kształtu, „Żelazkiem” na podobieństwo nowojorskiego Flatiron Building (projekt D. Burnhan i J.W. Root) z 1902 roku. Przez przeszło sto lat budynek uważany był za jedną z architektonicznych perełek miasta Poznania.

Podobno, nigdzie nie znalazłam jednoznacznego potwierdzenia tego faktu, w kamienicy tej mieszkały (bądź posiadały mieszkanie, a według niektórych źródeł nawet były właścicielkami tego domu) poznańskie sufrażystki, siostry Aniela i Zofia Tułodzieckie, niezamożne córki drobnego dzierżawcy ziemskiego. Obie panie aktywnie działały społecznie na rzecz kobiet, dzieci i polskiej edukacji. Zofia (1850-1924), wykorzystując swój talent i umiejętności krawieckie, w końcu dorobiła się „salonu mody” przy prestiżowej ulicy Wilhelmowskiej (dzisiejsze Aleje Marcinkowskiego) oraz pracowni, w której powstawały kreacje poznańskich elegantek. Zapewne wówczas sytuacja finansowa obu pań poprawiła się, ale czy na tyle, by móc nabyć apartament w tej kamienicy, trudno ocenić. Wiadomo, że młodsza z sióstr Aniela (1853-1932) kształciła się na pensji w Poznaniu, do którego wraz z matką przeniosła się po śmierci ojca i że wtedy sytuacja finansowa rodziny była dramatyczną. O ile Zofia, która po nauce zawodu w Warszawie dołączyła do siostry, na krawiectwie zarabiała jakieś konkretne pieniądze, o tyle Aniela raczej nie wnosiła do domowego budżetu znaczących kwot, jej działalność oświatowa i pedagogiczna nie przynosiła profitów. Rodzinnego majątku panny Tułodzieckie też nie posiadały (ojciec był jedynie zarządcą, a później dzierżawcą cudzych majątków) raczej więc mogły liczyć wyłącznie na to, co zarobią, a wątpię aby były to sumy pozwalające na zakup okazałej kamienicy.

Jednak, abstrahując od ich sytuacji ekonomicznej, należy podkreślić, że obie panny Tułodzieckie mają ogromne zasługi dla ruchu feministycznego. Zofia była założycielką pierwszego polskiego związku zawodowego kobiet, a Aniela organizatorką „Warty- Towarzystwa Przyjaciół Wzajemnego Pouczania się i Opieki nad Dziećmi”, które poza opieka nad zaniedbanymi i upośledzonymi dziećmi, zajmowało się kształceniem polskich kadr pedagogicznych, opracowywaniem programów i wydawaniem polskich podręczników. W maju 1908 roku zorganizowała w Poznaniu wiec kobiet , na który z różnych regionów zjechało ponad dwa tysiące uczestniczek aby zaprotestować przeciw zaostrzającej się polityce germanizacyjnej. Tu należy zdać sobie sprawę, jak bardzo musiały być zdeterminowane w swej walce, ile przeciwności musiały wówczas pokonać, gdy nawet dziś, w drugiej dekadzie XXI wieku, feministyczne aktywistki łatwo nie mają i spotykają się z lekceważeniem, niewybrednymi komentarzami, a nawet policyjną pałką…

Neorenesansowy budynek został wzniesiony ok1900 roku. Przeżył I wojnę światową bez uszczerbku, podczas drugiej stracił jedynie wieżyczkę akcentującą narożnik kamienicy. Niestety, zagroził mu czas pokoju… Pod koniec pierwszej dekady, podczas nieumiejętnego wyburzania sąsiedniej kamienicy, tak poważnie naruszono konstrukcję „Żelazka”, że trzeba było budynek rozebrać. Ogrodowa bez „Żelazka” nie była już tą sama ulicą wiec gdy znalazła się firma (CDF Architekci), która gwarantowała rzetelną rekonstrukcję kamienicy, skorzystano z ich oferty. Dom został wzniesiony pod opieka konserwatorską i w oparciu o dokumentację ikonograficzną, a elewację wykonano przy użyciu tradycyjnych metod i materiałów tożsamych z oryginalnymi. „Żelazko, bis”, w 2020 roku. zdobyło nagrodę im J.B. Quadro, corocznie przyznawaną „najpiękniejszemu” budynkowi w mieście.

W kamienicy oznaczonej numerem 13, dwunastopokojowe mieszkanie zajmowały panie Sokolnickie herbu Nowina. Od 1906 roku, Zofia Sokolnicka wraz z matką, Stanisławą z Moszczeńskich i siostrami Marią i Lucyną, prowadziła w nim prywatne Gimnazjum Żeńskie im. Królowej Jadwigi.

Przy Ogrodowej znajduje się także zbór ewangelicko- luterański z lat 1885-1886 wzniesiony według projektu Bernarda Bellowa.

Neogotycka, stosunkowo skromna świątynia służyła poznańskim ewangelikom do czasów II wojny światowej. W okresie międzywojennym był kościół pełnił także funkcję ośrodka ewangelickiego duszpasterstwa wojskowego. Nawiasem mówiąc, w pobliżu (bo na placu Wiosny Ludów obecnie prezydenta Hoovera) od 1838 roku, do końca II wojny, znajdowała się inna ewangelicka świątynia, wzniesiony według projektu K.F. Schinkla, kościół św Piotra. Prusacy chwalili jego surowy, neoromański wygląd i fasadę o dwóch wieżach ale polskiemu, katolickiemu społeczeństwu schinklowska koncepcja od początku się nie podobała, i określano ją pogardliwie jako „księże portki”. Prawdopodobnie, w centrum pruskiego Poznania zamieszkiwała spora grupa ludności wyznania ewangelickiego i dwie stojące obok siebie świątynie były nieodzowne. Po wojnie, zrujnowany kościół św. Piotra rozebrano, a również bardzo zniszczoną, neogotycką świątynię przekazano Kościołowi Metodystycznemu, który użytkuje go do dzisiaj. Jest to obecnie jedyny niekatolicki kościół w centrum Poznania. Dziś nosi on wezwanie Świętego Krzyża.

Ślepą ścianę kamienicy sąsiadującej z kościołem zdobi mural z motywem Małego Księcia powstały z inicjatywy Stowarzyszenia „Otwarte drzwi” działającego na rzecz ludzi dotkniętych niepełnosprawnością. Bohater dzieła, postać uniwersalna i symbolizująca wartość niesienia bezinteresownej pomocy, wpisuje się w charakter stowarzyszenia.

Przy skrzyżowaniu Ogrodowej z Piekarami wznosi się kolejna, monumentalna kamienica powstała w latach 1902-1903.

Jej architektem a zarazem budowniczym był Ludwik Frankiewicz (1858-1924). Zdobią ją: strzelisty, narożny, pięciokątny wykusz, neobarokowe naczółki, loggie, bogaty detal architektoniczny, secesyjne sztukaterie o motywach roślinnych, wśród których kryją się fantastyczne maski a także kute balustrady balkonów, w które wplecione są inicjały architekta.

Z kolei, przy ulicy Krysiewicza, najpiękniejszym budynkiem jest tak zwana „rezydencja Platerów” dom wzniesiony w 1905 roku dla ziemiańskiej rodziny Platerów.

Autorem projektu kamienicy był Leon Eckert (1869-1931), uznany już wówczas poznański właściciel przedsiębiorstwa budowlanego oraz architekt. Pięciokondygnacyjny budynek o zróżnicowanej wykuszami fasadzie, wieńczą dwie wieżyczki kryte blaszanymi hełmami. Elewacja frontowa wyróżnia się bogatym detalem architektonicznym.

Mimo swej urody, to nie rezydencja Platerów, jest budynkiem najbardziej kojarzonym z ulica Krysiewicza. „Na Krysiewicza” wszystkim Poznaniakom kojarzy się jednoznacznie z zabudowaniami dawnego szpitala dziecięcego. Jego historia sięga połowy XIX wieku kiedy to Siostry Miłosierdzia św Wincentego a Paulo, na zakupionej przez siebie działce, założyły pierwsza lecznicę i ochronkę. Jako ciekawostkę mogę podać, iż jest to najstarszy szpital dziecięcy w Polsce.

Szpital dziecięcy, noszący wtedy nazwę „Świętego Józefa”, rozbudowano na początku XX wieku i w latach 3Otych tego stulecia. Od strony ulicy, zabudowania szpitalne charakteryzuje czerwonoceglany styl neogotycki.

Patronem ulicy i (od 1958 roku) szpitala jest zasłużony poznański lekarz, doktor Bolesław Krysiewicz (1862-1932), który od 1893 roku piastował stanowisko naczelnego lekarza tej placówki. Krysiewicz był nie tylko znakomitym pediatrą-chirurgiem ale i społecznikiem, uczestnikiem Powstania Wielkopolskiego 1918/1919 i działaczem niepodległościowym. Prywatnie był żonaty z córką dziedziców Młodocina (o którym kiedyś pisałam) Marią z Malczewskich herbu Awdaniec i miał z nią dwie córki: Annę i Helenę.

W szpitalu Świętego Józefa pracował też inny, zasłużony poznański lekarz-społecznik, chirurg ortopeda, doktor Tomasz Drobnik (1858-1901)któremu w latach 90tych XIX wieku powierzono oddział chirurgii dziecięcej. Prywatnie, doktor Drobnik poślubił Helenę Szuman,córkę znanego prawnika (i współzałożyciela poznańskiego Banku Włościańskiego) Kazimierza Szumana. Miał trzech synów, z których najstarszy, Jerzy, w międzywojennym Poznaniu był znanym dziennikarzem i redaktorem endeckiego „Kuriera Poznańskiego”.

Do ciągu zabudowań szpitalnych przylega kaplica św. Józefa, zaprojektowana przez Rogera Sławskiego i wybudowana w latach 1903-1904. Jej dekoracyjnie potraktowaną fasadę (fryzy, blendy, arkady) dodatkowo zdobi posąg św. Józefa umieszczony w niszy nad portalem.

Na niej kończę swój spacer po Krysiewicza i przez park imienia H. Dąbrowskiego udaję się do „Starego Browaru”. Historię poznańskiego browaru Huggerów opisałam już w poście „Industrialny Poznań” nie będę wiec dziś do niej wracać.

Przepięknie zrewitalizowany zespół zabudowań browarnych pełni obecnie funkcje kulturalno-handlowe. Oprócz ekskluzywnych sklepów znajdują się tam także lokale gastronomiczne oraz galeria sztuki. „Stary Browar” jest zaliczany do najpiękniejszych galerii handlowych w Europie Środkowej i choćby dlatego, warto do niego zajrzeć.

Główne powierzchnie opanowały już stada wielkanocnych zajączków (w tym roku, do tradycyjnego fioletu dołączają kolory „śliweczka i „jagódka”), które na pewno spodobają się nie tylko dzieciom. Limitowane serie zajączków jak zwykle trafiają w okresie przedwielkanocnym do sprzedaży. W tym roku „polowanie na zające” rozpoczęło się 2 marca. A z zającem, lub bez, warto udać się na wewnętrzny dziedziniec browaru i stanąć przy gigantycznym kuflu autorstwa Wojciecha Kujawskiego. Przy okazji jego odsłonięcia (2007 rok) pobito aż dwa rekordy Guinnessa : na największy kufel piwa oraz na największą ilość litrów tego trunku wypitych z jednego naczynia.

To nie jedyne dzieło sztuki znajdujące się w publicznej przestrzeni „Starego Browaru”. Nie sposób przeoczyć monumentalnej rzeźby Igora Mitoraja „Blask księżyca” ale zaaferowanym kupującym zdarza się pominąć „Skrzydlatego Erosa” autorstwa tegoż samego artysty czy jego „Tors nad jeziorem”. Warto wnikliwie rozglądać się nie tylko po sklepowych wystawach, by odkryć jeszcze inne rzeźby i instalacje.

Wnętrze kościoła w Połajewie i tryptyk Mateusza Kossiora

Czasem, przychodzi mi bardzo długo czekać, by zaspokoić swoją ciekawość i móc powiedzieć „byłam, widziałam”. Jednym z takich „wątków niedokończonych” było dla mnie Połajewo. Wprawdzie bywam w nim dość często i znam już wszystkie jego atrakcje z wyjątkiem jednej, najważniejszej, czyli wnętrza  tamtejszego kościoła.  Może nawet, samo wnętrze nie wywołałoby we takiej frustracji, gdyby nie skrywający się tam tryptyk Mateusza Kosiora. Tego nie mogłam „nie zobaczyć”… Jednak, za każdym razem, kiedy odwiedzałam wieś, świątynię zastawałam zamkniętą, co tylko wzmagało mój upór. W końcu dopięłam swego… Czytaj dalej

Starołęka i Droga Dębińska. To też Poznań…

Kaśkę ostatnio „nosi” po mieście. Ogólnie, rozpiera ją taka energia jakby codziennie na śniadanie zjadała po kilka baterii „duracell”. Ponieważ nie jest kobietą samolubną, poprzez zmuszenie do większej aktywności fizycznej, postanowiła obdzielić nią i mnie. W ramach tejże aktywności zaciągnęła mnie na Starołękę, jedną z tych dzielnic Poznania, do których samodzielnie i z własnej woli, nigdy bym się nie udała… To znaczy, kiedyś już byłyśmy na terenie dawnej Starołęki Małej by obejrzeć stare dwory i ponownej potrzeby odwiedzenia tego (niezbyt urodziwego) fragmentu miasta, nie odczuwałam.

Leżąca na prawym brzegu Warty Starołęka, do 1925 roku, była wsią, a nawet dwiema wsiami czyli Starołęką Wielką i Małą. Początkowo stanowiły one majątek książęcy, a następnie, od czasu lokacji Poznania, miejski. W początkach XIV wieku, Władysław Łokietek (któremu w Wielkopolsce rządy jakoś „nie szły”) odebrał miastu prawa do Starołęki i przekazał je w prywatne ręce szlacheckie i mieszczańskie. Część włości dzierżył pieczętujący się Tępą Podkową Maciej, który przybrał nazwisko „Starołęskiego”, część (Starołękę Małą) zamożna, kupiecka rodzina Strosbergów.

W 1413 roku bracia Strosbergowie sprzedali swój starołęcki majątek zakonowi karmelitów trzewiczkowych, którzy właśnie osiedlili się na podpoznańskich (wówczas) Piaskach, gdzie król Jagiełło ufundował im okazały kościół i klasztor. Wprawdzie, reguła karmelitańska była surowa i nakazywała braciom pustelniczy i ubogi tryb życia, no ale reguła, regułą a życie, życiem… Jako zakon kontemplacyjny karmelici nie zajmowali się gospodarowaniem roli, jednak zdaje się, nie przeszkadzało to im w czerpaniu korzyści z majątków ziemskich. Własnością klasztorną Starołęka była do XIX wieku, kiedy to pruska kasata odebrała zakonom majątki. Do tego czasu miejscowość miała charakter typowo rolniczy.

Z końcem XIX i początkiem XX stulecia zmieniło się oblicze Starołęki. Ze spokojnej wsi stała się ona przemysłowym przedmieściem Poznania. Największy wpływ na ten rozwój miało oddanie do użytku linii kolejowej do Kluczborka oraz bezpośrednie sąsiedztwo Warty czyli możliwości szybkiego transportu, które szybko dostrzegli poznańscy przedsiębiorcy którzy na Starołęce zaczęli lokować swoje zakłady. Przedsiębiorstwa potrzebowały robotników więc wieś ilość mieszkańców wsi sukcesywnie rosła. Jednym z pierwszych przedsiębiorców, którzy przenieśli na Starołękę swe zakłady, był Roman May, właściciel Chemicznej Fabryki Nawozów Sztucznych. Pisałam o nim szerzej w poście o Luboniu.

Rozwój przemysłu wpłynął na zaludnienie terenu, a to z kolei wymusiło rozwój infrastruktury. Na Starołęce, oprócz zakładów produkcyjnych, jak grzyby po deszczu, zaczęły wyrastać lokale gastronomiczne i ogródki rozrywkowe z których, po połączeniu Starołęki z Dębiną kładką przez Wartę (1903 rok), korzystali mieszkańcy zarówno Dębca jak i Starołęki. To ułatwienie komunikacyjne, pozbawiło jednak dochodów braci Kanoniczaków, którzy do tej pory trudniących się przewozem ludzi i towarów na drugi brzeg. Po oddaniu do użytku kładki, ich promowy biznes zakończył się plajtą.

Starołęka Mała została włączona w granice miasta w 1925 roku, Starołękę Wielką do Poznania przyłączyli Niemcy w czasie okupacji.

Do dziś Starołęka jest dzielnicą, której zabudowę zdominowały kompleksy dawnych i obecnych zakładów produkcyjnych. Część z nich (Stomil) nadal pracuje, część została zaadaptowana do innych celów, część uległa destrukcji. Podczas tego spaceru jednak nie one są naszym celem, chcemy zobaczyć starołęcki kościół pod wezwaniem św. Antoniego Padewskiego i cmentarz parafialny.

Pierwszy kościół na Starołęce powstał dopiero w 1920 roku. Do tej pory nabożeństwa odbywały się w sali restauracyjnej lokalu należącego do Bogusława Kempfa, a usytuowanego w sąsiedztwie przejazdu drogowo-kolejowego (Starołęcka nr 60). Lokal, który Bogusław Kempf odkupił w 1894 roku od Pietrzyńskiego (a ten od Niemca Heinzla) był słynnym na przełomie wieków „Warciańskim Zameczkiem” vel „Zamkiem nad Wartą”, w którym kwitło życie gastronomiczne i rozrywkowe. Bogusław Kempf najwyraźniej rozumiał wiele ludzkich potrzeb, gdyż oprócz zaspakajania tych wyższego rzędu poprzez udostępniania sali na nabożeństwa, przy swoim lokalu prowadził też „pokoje gościnne”, kręgielnię, boisko i staw hodowlany.

Jednak mieszkańcy Starołęki konsekwentnie dążyli do powstania kościoła „z prawdziwego zdarzenia”. Ich staraniem powstała niewielka świątynia, którą urządzono w dawnym baraku wojskowym. Aby nadać budowli bardziej sakralny charakter, wyposażono ją w niewielką sygnaturkę. Ten kościół, w czasie okupacji, Niemcy zamknęli i przeznaczyli na magazyn. Po wojnie zniszczony i zdewastowany obiekt wyremontowano wysiłkiem parafian, jednak dla wszystkich stało się jasnym, iż potrzebny będzie nowy, duży większy kościół. Sporządzenie projektu planowanej świątyni zlecono Michałowi Preislerowi, jednak jego koncepcja nie uzyskała akceptacji miejskiej Komisji Architektonicznej. O sporządzenie nowego projektu zwrócono się z prośbą do wiekowego już Rogera Sławskiego. Jego projekt, mimo iż nie był wolnym od wad, został przyjęty i budowa ruszyła w 1949 roku. Ukończono ją w 1955 roku.

Kościół jest trójnawową pseudobazyliką wzniesioną na planie prostokąta. Ściany przeprute są kolistymi oknami a w północno-zachodni narożnik wbudowana jest wieża na planie kwadratu. Jej budowę rozpoczęto dopiero w 1969 roku, już po śmierci R. Sławskiego, a jej wygląd znacząco odbiega od oryginalnego planu.

Do kompleksu kościelnego przynależy też śliczna, dwukondygnacyjna kamieniczka, w której obecnie mieści się parafia. Dom jest znacznie starszy niż kościół i najprawdopodobniej jego pierwotne przeznaczenie było zupełnie inne. Być może stanowił willę jakiegoś miejscowego fabrykanta?

Idąc dalej ulicą św. Antoniego dochodzimy do parafialnego cmentarza. Choć już w 1913 roku, jeden z osiadłych na Starołęce gospodarzy bamberskich ofiarował ziemię pod przyszłą nekropolię, władze pruskie, prawdopodobnie ze względów wojskowych (niedaleko przebiegały fortyfikacje), nie zgadzały się na pochówki na tym terenie. Dopiero w 1919 roku uzyskano zgodę, a pierwszy pogrzeb na tym cmentarzu odbył się w 1920 roku.

Ciekawostką jest cmentarna kaplica, której podstawę stanowi bunkier z 1914 roku. Kaplicę wzniesiono w 1945 roku, a bunkier planowano wykorzystać jako kostnicę.

Tuż obok kaplicy znajduje się obelisk poświęcony Powstańcom Wielkopolskim.

Pierwszy taki pomnik, staraniem Towarzystwa Powstańców i Wojaków z koła na Starołęce, odsłonięto w 1935 roku. Już w cztery lata później obelisk został zniszczony przez Niemców, którzy fanatycznie niszczyli wszelkie ślady swej porażki z 1919 roku. Jednak mieszkańcom udało się ocalić i ukryć kamienne tablice. Te tablice umieszczono na nowym, wzniesionym w 1950 roku, pomniku.

Na starołęckim cmentarzu znajduje się również skromny (i zaniedbany) pomnik ku czci żołnierzy radzieckich, poległych na terenie Starołęki.

Powoli spacerujemy po nekropolii szukając starych nagrobków. Odnajdujemy grobowce Muthów i Cichorzewskich, rodzin dawnych osadników bamberskich gospodarujących na Starołęce.

Wracając dokumentuję jeszcze jedną z kapliczek słupowych ufundowanych przez rodziny bamberskie, zdaje się, że tą, powstałą w 2 połowie XIX wieku, z inicjatywy Kempfów.

Pierwotnie zakładałyśmy, że wrócimy tą samą trasą, którą przybyłyśmy, ale skusił nas spacer „przytuloną” do mostu kolejowego kładką nad Wartą. Widok z niej jest obłędny!

Wędrując po kładce zastanawiamy się w którym punkcie miasta na lewym brzegu wyjdziemy. Okazało się, że doszłyśmy do Lasku Dębińskiego, który nas zauroczył swoją kontrolowaną „dzikością”. To znaczy są przez niego poprowadzone bardzo wygodne ścieżki ( spacerowe, rowerowe, edukacyjne), są mostki przerzucone przez stawy, wyznaczone miejsca do rekreacji i biwakowania, ale na tym, koniec ludzkiej ingerencji w naturę.

Las Dębiński to najstarszy w okolicy Poznania teren rekreacyjny przekazany do użytku publicznego. Miastu, jako fundację przekazała go księżna Luiza z Hohenzollernów Radziwiłłowa (pierwotnie nosił nazwę „Luisenhein”), żona Antoniego Radziwiłła, namiestnika Wielkiego Księstwa Poznańskiego. Sama księżna, choć „na co dzień” w Poznaniu (para książęca miała swoją oryginalną rezydencję w Antoninie) mieszkała w apartamentach dawnego kolegium jezuickiego, bardzo lubiła las dębiński i miała tam swój letni pałacyk (niestety, nie przetrwał do naszych czasów). Aby mogła doń swobodnie i bezpiecznie dojeżdżać, książęcy małżonek kazał wytyczyć doń szeroka ulicę, obecną „Drogę Dębińską”. Księżna Pani pokonywała te trasę sześciokonnym powozem, my musimy przejść ja pieszo aby dostać się do centrum. Po drodze mijamy starą (z 1909 roku) stację pomp, ogródki działkowe i wreszcie zbliżamy się do wylotu trasy. Ze zdziwieniem konstatuję (dawno w tej okolicy nie byłam), że z trzech pięknych willi zaprojektowanych w latach 20 XX wieku przez Adama Ballenstaedta została już tylko jedna, resztę rozebrano czyniąc miejsce pod nowoczesne budownictwo.

Zabytki i atrakcje Koła

Mimo wielu niesprzyjających okoliczności uznałyśmy, iż firmowe tradycje podtrzymywać należy i z okazji Dnia Kobiet wyjechać „przyjemnościowo” trzeba. Dwuosobowo podjęłyśmy decyzję, że tym razem odwiedzimy „najbardziej okrągłe” z polskich miast, czyli Koło nad Wartą. Choć nie należy ono do turystycznych hitów i większości kojarzy się wyłącznie z ceramiką sanitarną, miasto ma ciekawą historię i parę niezłych zabytków.

Historia miasta zaczyna się w 1362 roku, kiedy to Kazimierz Wielki dokonał jego lokacji na prawie magdeburskim, jednak stałe osadnictwo nad zakolem Warty, rozpoczęło się dużo już we wczesnej epoce brązu. W dokumentach pisanych, nazwa „Colo” pojawia się w połowie XIII wieku i dotyczy wsi królewskiej. W kolejnym stuleciu wieś powędrowała (być może na zasadzie zastawu bądź nagrody) w prywatne ręce Piotra z rodu Pomianów od tego czasu piszącego się dumnie „z Koła” jednak w drugiej ćwierci XIV wieku majątek powrócił na własność Korony. Przypuszcza się, iż owa zmiana właścicieli nastąpiła na skutek królewskich planów „wielkiego dewelopera” Kazimierza III, który realizując swą wizję „Polski murowanej” postanowił w zakolu Warty rozbudować (bądź pobudować od nowa) zamek obronny pochodzący prawdopodobnie jeszcze z czasów Wacława Przemyślidy. Zasadźcą, a zarazem pierwszym wójtem, świeżo lokowanego miasta Kazimierz Wielki uczynił Henryka, dotychczasowego wójta podsieradzkiej Warty. Do niego należało rozplanowanie i zagospodarowanie przyszłego miasta. W zamian jednak, Henryk otrzymywał od króla znaczne nadania i przywileje.

Założone na rzecznej wyspie miasto, jako siedziba monarszego starostwa pozostające pod królewskim protektoratem, rozwijało się sukcesywnie. Kolskim mieszczanom (przynajmniej niektórym) musiało się żyć w miarę dostatnio, skoro stać ich było na kształcenie synów na Praskim Uniwersytecie. Jednym z takich, pochodzących z Koła praskich żaków, był późniejszy rektor Akademii Krakowskiej Maciej z Koła (1375?-1441).

W ostatniej ćwierci XV stulecia miasto, na mocy umowy między Kazimierzem IV Jagiellończykiem a księżną sochaczewską Anną, starostwo kolskie dożywotnio przeszło pod jej zarząd, w zamian za zrzeczenie się praw do księstwa sochaczewskiego. Tenutariuszką kolską była księżna zaledwie pięć lat (1476-1481) po jej śmierci miasto powróciło do królestwa.

W czasach jagiellońskich Koło rozwijało się bardzo prężnie. Nie tylko należało wówczas do grupy zamożnych miast. polskich ale też wzrosło jego znaczenie polityczne. Kilkakrotnie odwiedził je Władysław Jagiełło. W 1468 roku, w obecności króla Kazimierza Jagiellończyka, odbył się tam sejm prowincjonalny, a w kolejnych latach, kilkanaście zebrań sejmowych szlachty wielkopolskiej. Kazimierz Jagiellończyk spędził w mieście cały miesiąc (od Bożego Narodzenia 1475 do końca stycznia 1476) odpoczywając po trudach podróży jaką odbył do Landshut towarzysząc swej córce, królewnie Jadwidze, w drodze do włości jej przyszłego małżonka, księcia Bawarii Jerzego Wittelsbacha z przydomkiem „Bogaty”. W tym czasie, w Kole gościła też ze swym dworem jego małżonka, Elżbieta Habsburżanka. Czas godów i karnawału sprzyjał ucztom i zabawom podczas których, uczestnicy ślubnego orszaku długo i barwnie opowiadali miejscowym o zaślubinach i bajecznym weselu polskiej królewny. Na kolskim dworze zapewne z wypiekami na twarzy słuchano, jak narzeczona jechała złotą karetą ozdobioną herbami Królestwa Polskiego, jak przed ołtarzem stanęła w jedwabnej czerwonej sukni bogato haftowanej perełkami, i jak wystawne było wesele, na którym bawił nie tylko kwiat książąt i arystokracji niemieckiej ale i cesarz Fryderyk III wraz z synem Maksymilianem. Powracający z wesela panowie polscy, oprócz nowin i plotek, do Koła przywlekli też nieznaną zarazę, od której pomarło wielu dworaków.

Nie tylko królowie i dworacy zjeżdżali do Koła, miasto odwiedzali też dostojnicy Kościoła Katolickiego w osobach arcybiskupów gnieźnieńskich: Mikołaja Trąby i Władysława z Oporowa herbu Sulima, a w 1453 roku, gościł w nim franciszkanin. Jan Kapistran (przyszły święty KK).

Do miasta, które jako królewskie nie było objęte przywilejem de non tolerandis judaeis, przybyli także Żydzi, (pierwsi podobno pojawili się już w latach trzydziestych XV wieku). Możliwość osiedlania się w okolicy i przejście pod jurysdykcję wojewodzińską zapewnił im swym przywilejem wojewoda kaliski, Marcin Zborowski herbu Jastrzębiec. Jednak przywilej stałego zamieszkania w Kole, dał im dopiero Zygmunt August, który także zrównał prawa i obowiązki wszystkich kolskich mieszczan, bez względu na wyznawaną religię. Ówcześni kolscy Żydzi zajmowali się głównie handlem i lichwą.

Rozwój miasta zahamował już w końcówce XVI wieku, jednak prawdziwy regres przyniósł szwedzki potop i kolejne wojny. Na dodatek, położonego nad Wartą Koła, nie omijały też klęski żywiołowe w postaci wylewów rzeki oraz pożarów. Szczególnie groźnym był ten z 1759 roku, kiedy to ogień strawił część zabudowy z kościołem św. Ducha włącznie.

W 1793 roku Koło dostało się w granice zaboru pruskiego, a w 1815 zostało przyłączone do Królestwa Polskiego. Już w pierwszej połowie XIX wieku miasto zaczęło zmieniać swój charakter na bardziej uprzemysłowiony. Pojawiły się w nim zakłady tkackie a nawet dwie fabryki tekstylne. Jednak prawdziwą, kolską „rewolucję przemysłową” wprowadził dopiero Józef Freudenreich (1802-1880), który w 1842 roku otworzył w mieście pierwszą fabrykę fajansu. Jego sylwetkę przybliżyłam w poście poświęconym dworkowi Freudenreichów na poznańskich Plewiskach. Tu tylko przypomnę, iż z małżeństwa z Henriettą z Szumanów doczekał się Józef dwóch synów: Augusta Antoniego i Józefa Antoniego. Przedsiębiorstwo w Kole, odziedziczył starszy z braci August Freudenreich. August osiadł w Kole, ożenił się z Emilią z Szafrańskich, z którą miał trzech synów: Romana, Stefana i Czesława. Zakłady w Kole początkowo przejął najstarszy z synów Roman, jednak po rodzinnym skandalu jaki wywołała jego małżonka, wiążąc się z żonatym dyrektorem miejscowego gimnazjum, wyjechał z miasta i objął Plewiska, schedę bo bezdzietnym stryju Józefie. Kolską fabryką fajansu pokierował natomiast jego brat, Czesław. Ale do jego sylwetki powrócę później…

Powstanie styczniowe miało swoje reperkusje dla miasta… W lutym 1863 roku zostało ono zdobyte przez Powstańców pod wodzą Kazimierza Mielęckiego herbu Aulok, a 6 maja tegoż roku, Kolanie entuzjastycznie witali wkraczającego do miasta płk. Edmunda Taczanowskiego. Niestety, już dwa dni później oddziały powstańcze Taczanowskiego zostały rozbite pod Ignacewem, a Rosjanie ponownie zajęli miasto. Przez kolejne pięćdziesiąt lat Koło rozwijało się jako wielonarodowy (Polacy, Żydzi, Rosjanie i Niemcy) powiat guberni kaliskiej. Powstawały instytucje użyteczności publicznej i kulturalnej, miejska infrastruktura, okazalsze, murowane domy.

W sierpniu 1914 roku wojska rosyjskie opuściły Koło (paląc za sobą most na Warcie) a ich miejsce zajęły wojska niemieckie. W 1918 roku, bez większych incydentów zbrojnych Powstańcy objęli władzę w Kole. Pierwszym, w odrodzonej Polsce, starostą kolskim został Władysław Kurnatowski herbu Łodzia, właściciel dóbr ziemskich w Brudzewie., natomiast na burmistrza miasta powołano Michała Ostrowskiego, przedsiębiorcę, właściciela miejscowej fabryki maszyn rolniczych.

W dwudziestoleciu międzywojennym w Kole obok siebie funkcjonowały (w miarę zgodnie) społeczności katolicka, ewangelicka i żydowska. Każda z grup posiadała własną świątynię, cmentarz, szkoły, organizacje społeczne i kulturalne. Sytuację miasta poprawiło też oddanie w 1921 roku linii kolejowej, która łączyła Koło z Kutnem i Strzałkowem.

Rozwój miasta został zahamowany przez wybuch II wojny. Już drugiego września Niemcy zbombardowali kolski dworzec i stojący na bocznicy pociąg ewakuacyjny, w którym znajdowali się urzędnicy państwowi z Krotoszyna i Leszna.

Pierwsi Niemcy wkroczyli do Koła 16 września, a w dwa dni później oficjalnie objęli nad nim władzę. Nastąpiło prawie pięć ponurych lat terroru i okupacji. Niemcy, w egzekucjach publicznych oraz więzieniach zamordowali wielu mieszkańców miasta, jeszcze więcej wysiedlono na wschód. Szczególnym represjom została poddana ludność żydowska, którą wywłaszczono, skierowano do prac przymusowych a następnie, od 1941 roku wywożono do obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem.

Miasto, po ciężkich walkach, zostało zdobyte 20 stycznia 1945 roku przez żołnierzy Armii Czerwonej.

Tak, pokrótce, przedstawia się historia Koła. Rozglądamy się po mieście, szukając jej śladów. Rozpoczynamy, od wybudowanego w 1924 roku budynku dworca kolejowego. Pięknie odremontowany obiekt, zadbany obiekt cieszy oczy i słusznie miasto się nim chlubi. Szkoda tylko, że należąca do zespołu wieża ciśnień o ciekawym kształcie, nie została zrewitalizowana…

Przed dworcem znajduje się głaz z tablicą upamiętniającą Żydów deportowanych z tego miejsca go obozu zagłady w Kulmhof (Chełmno nad Nerem).

Po bardzo licznej społeczności żydowskiej Koła, do dzisiaj pozostał jedynie pomnik upamiętniający dwie zniszczone kolskie synagogi oraz fragment kirkutu.

Kolejnym naszym punktem są ruiny zamku obronnego wzniesionego na polecenie króla Kazimierza III Wielkiego, w drugiej połowie XIV wieku, choć znawcy tematu głoszą, iż budowla obronna istniała tu już za czasów Władysława Łokietka a jej pozostałością jest okrągły donżon.

Wiadomo, iż w ostatniej ćwierci XIV stulecia, w owym zamku rezydował starosta kolski Krystyn z Koziegłów herbu Lis, który właśnie z niego, w ramach wojny prowadzonej przez Grzymalitów z Nałęczami, wypuszczał się plądrować dobra w Turku i Grzegorzewie należące do abp gnieźnieńskiego, Bodzęty herbu Szeliga.. Tu, pełniąc funkcje starosty kolskiego, mieszkał jeden z synów Zawiszy Czarnego, Jan z Garbowa herbu Sulima. Rycerz ten zginął w bitwie pod Chojnicami (1454) a jego ciało zostało zabrane z pola bitwy, przewiezione do Koła i pochowane w kościele farnym.

Najprawdopodobniej, zamek zasadniczo pełnił wyłącznie funkcje obronne i strażnicy nad warciańską przeprawą a także siedzibę starostów kolskich, natomiast (do czasów Aleksandra Jagiellończyka) na pewno nie stanowił rezydencji królewskiej. Przybywający do Koła monarchowie z dynastii Jagiellonów zatrzymywali się w dworze wybudowanym w centrum miasta. Ów dwór, w 1502 roku został rozebrany, a na jego miejscu wybudowano ratusz.

Na zamku, do końca swoich dni, mieszkała księżna sochaczewska, Anna Piastówna. Po niej, starostwo i zamek objął Sławiec z Niemygłów herbu Bolesta, a dalej starostwo kolskie dzierżyli między innymi: Ambroży Pampowski herbu Poronia, Jan Kościelecki herbu Ogończyk i Jarosław Sokołowski z Wrzący herbu Pomian. Ten ostatni, z okazji swego ślubu z Marią de Marcellanges wyasygnował poważną kwotę 500 florenów na remont rezydencji. Przyszła małżonka pochodziła z południa Francji a do Europy Środkowej przybyła w orszaku Anny de Foix królowej Czech, Węgier i Chorwacji, żony Władysława II Jagiellończyka. Prawdopodobnie, narzeczony, nie mogąc zaimponować Marii swą siedzibą (gdzie Kołu do Hradczan…), chciał jej przynajmniej zapewnić przyzwoite warunki mieszkaniowe.

Do1577 roku na zamku rezydowali starostowie kolscy, jednak w ostatniej ćwierci XVI stulecia porzucili to niewygodne i przestarzałe lokum przenosząc się do pobliskiego Kościelca. Po śmieci ostatniego z Jagiellonów przestały też do Koła zaglądać koronowane głowy i od tego czasu zamek zaczął popadać w ruinę, którą nadal pozostaje… Jego obecny stan dowodzi, iż zbudowany został niezwykle solidnie, gdyż mimo braku sensownych działań zabezpieczających ciągle można oglądać jego spore fragmenty.

Ruiny położone między ramionami Warty prezentują się niezwykle malowniczo i choć dotarcie w ich pobliże wiązało się z solidnym ubłoceniem butów, „warto było”…

Wędrujemy wzdłuż rzeki ciesząc się słonecznym dniem, błękitnym niebem i przybliżającą się panoramą kolskiej starówki.

Zanim na nią dotrzemy, zatrzymujemy się przy zespole zabudowań związanych z miejscową gminą ewangelicką. Historia luteranizmu w Kole sięga czasów, kiedy jego starostami byli kolejno Andrzej, Stanisław i Łukasz Górkowie herbu Łodzia, którzy byli gorliwymi wyznawcami religii reformowanej. Jednak po ich śmierci, w okresie kontrreformacji, ruch luterański w mieście praktycznie zamarł i odnowił się dopiero w końcu XVIII wieku wraz z przybyciem na te tereny osadników olęderskich.

Starania o budowę ewangelickiej świątyni podjęto dopiero w latach 30tych XIX wieku, a uwieńczono je sukcesem w 1883 roku. Wtedy to, powstałą przy wsparciu właściciela Kościelca hrabiego Aleksandra Kreutza świątynię, konsekrował Karol Teichmann.

Świątynia jest neogotycka, jednonawowa z wbudowaną w fasadę wieżą. Niestety, zamknięta… Możemy jedynie obejść ja dookoła. Przy terenie kościelnym usytuowany jest uroczy budynek dawnej pastorówki zbudowany w 1904 roku. Eklektyczna willa pilnie wymaga remontu ale jej dawne piękno jest niezaprzeczalne. Fasadę zdobi filarowa loggia, nad którą, w arkadzie naczółku umieszczono relief wyobrażający otwartą księgę.

Kolejnym punktem naszego zwiedzania miasta jest stary spichlerz nad Wartą. Powstał (jako jeden z kilkunastu) na przełomie XVIII/XIX wieku i był wykorzystywany jako magazyn zboża. Drewniana konstrukcja trzyma się doskonale i tylko szkoda, że stoi niewykorzystana.

Przekraczamy most na Warcie i wchodzimy na Stare Miasto. Nad zabudową starówki górują trzy wieże: dwie kościelne i jedna ratuszowa a także wysokie, schodkowe szczyty gotyckiej fary. Rozglądamy się po kolskim rynku. Centrum placu obecnie zajmuje ratusz, ale podobno, przed wiekami na jego miejscu stał drewniany dwór królewski. W 1502 roku, król Aleksander Jagiellończyk, potwierdzając nadane wcześniej prawa miejskie, ów dwór wraz z placem ofiarował miastu.

Pierwszy ratusz w Kole wybudowano po zburzeniu dworu w XVI wieku. Budynek otrzymał, już wtedy nieco przestarzały gotycki look. W ciągu następnych stuleci, kolski ratusz kilkakrotnie płonął w miejskich pożarach, tak że w ostatniej ćwierci XVIII wieku władze miejskie podjęły decyzję o jego przebudowie, która nadała budynkowi barokowe cechy. Kolejna przebudowa miała miejsce w latach 1835-1837. Ostatecznie przeprowadzono ją według planów znakomitego architekta Henryka Marconiego, który nadał ratuszowi klasycystyczny kształt. W fasadzie wyróżnia się okazały portyk kolumnowy wielkiego porządku. Z pierwotnego, gotyckiego ratusza pozostała jedynie (niezbyt pasująca do całości) wieża.

Zabudowa rynkowych pierzei powstała na przełomie XIX i XX wieku. Wśród kamienic wyróżnia się ta narożna oznaczona nr 26. Została wzniesiona w 1887 roku dla Marii Jaźwińskiej a w budynku funkcjonowała restauracja i hotel. Funkcje hotelarsko-gastronomiczne budynek pełnił przez kolejne siedemdziesiąt lat, służąc zarówno niemieckiemu okupantowi jak peerelowskiej społeczności.

Obecnie, pięknie odremontowany, stoi pusty. Kaśka, która uwielbia wszystko co zielone, zachwyca się stolarką drzwiową i okienną, ja podziwiam eleganckie boniowania i zastanawiam się, czy pierwsza właścicielka, pani Maria Jaźwińska pochodziła z ziemiańskiej rodziny Jaźwińskich z Jaźwin herbu Grzymała, czy też zbieżność nazwisk jest przypadkowa?

Ciekawostką może być fakt, że w przeciwieństwie do innych miast mogących poszczycić się „starym rynkiem”, na kolskim nie uświadczy się żadnej przytulnej kawiarni, stylowej restauracji czy klimatycznego lokalu gastronomicznego. Może to świadczyć o tym, że (nie wiedzieć czemu) Koło, mimo swego niewątpliwego potencjału, turystów niechętnie przyjmuje…

Tezę tę, zdaje się poświadczać też „dostępność” (a raczej jej brak) dwóch najważniejszych zabytków miasta czyli kościoła farnego i przyklasztornego, bernardyńskiego. Obie świątynie, choć mogą pochwalić się przepięknymi wnętrzami i ciekawym wyposażeniem, niechętnie dzielą się posiadanymi skarbami z postronnym widzem. Do wnętrza można jedynie zerknąć przez solidne kraty, co w żaden sposób nie zezwala na zapoznanie się z nawami bocznymi, kaplicami, ścianami bocznymi prezbiterium o chórze muzycznym nie wspominając. Takie zwiedzanie to jak lizanie lodów przez szybę…

Jeśli chodzi o początki kolskiej fary, historycy nie są zgodni. jedni twierdzą, iż powstała w miejscu kaplicy ufundowanej przez Krzyżaków jeszcze w XIII wieku, inni, że rozbudowała się z XIII wiecznego kościoła a jej najstarszą częścią jest prezbiterium. Pewnym jest, że w obecnym kształcie, kościół noszący wezwanie Podwyższenia Krzyża powstał w początkach XV wieku.

W następnym stuleciu dobudowano doń kaplicę Matki Bożej Nieustającej Pomocy, która pełniła rolę kaplicy grobowej członków rodziny jej fundatora, tenutariusz kolskiego, Jarosława Sokołowskiego herbu Pomian.

Kościół jest gotycką, trzynawową halą o wyodrębnionym, niższym, węższym i prosto zamkniętym prezbiterium. Szczyt nad prezbiterium ozdobiony jest sterczynami, blendami i prześwitami.

Jak już wspomniałam, do wnętrza można jedynie zerknąć przez kratę. Pozwala to jedynie pobieżnie zorientować się w wystroju nawy głównej i prezbiterium. Niestety, z tego miejsca nie widać ani zabytkowej płyty nagrobnej rycerza Jana z Garbowa herbu Sulima (najmłodszego syna Zawiszy Czarnego), ani renesansowego sakramentarium, ani detali ołtarzy czy ambony.

Wychodząc z fary kieruję się do okazałego, późnobarokowego kościoła Nawiedzenia NMP z nadzieją, że może tam (na zasadzie konkurencji) zastanę drzwi otwarte i uda mi się zobaczyć „coś więcej”. Niestety, sytuacja się powtarza, solidna krata broni wstępu do nawy…

Zakon bernardynów (odłam franciszkanów), w 1466 roku, do Koła sprowadził Jan Hincza z Rogowa herbu Działosza, tenże sam, który za młodu został oskarżony o romans z żoną Jagiełły, królową Sonką. Prawdopodobnie, Hincza zakonników uposażył (jako zakon żebraczy reguły świętego Franciszka z Asyżu, teoretycznie nie mieli prawa posiadać własnego majątku) i być może ufundował im pierwszy, niewielki kościół. Kolejni tenutariusze Koła również byli dla zakonników hojni. Księżna sochaczewska Anna wspierała ich konkretną gotówką, kosztownymi naczyniami i szatami liturgicznymi. Zakonnicy odwdzięczyli się swej dobrodziejce, chowając ją w swym kościele na honorowym miejscu, przed głównym ołtarzem. Przy kościele istniał również (obsypywany przywilejami także przez władców) klasztor, w którego refektarzu odbywały się tak zwane „generalia” czyli sejmikowe zjazdy szlachty wielkopolskiej.

I kościół i klasztor doznały ogromnego uszczerbku podczas wylewu rzeki Warty i w związku z tym zaszła paląca potrzeba przebudowy. Dokonano jej w XVIII stuleciu i wówczas świątynia zyskała swój obecny, barokowy kształt. W 1788 roku, arcybiskup gnieźnieński Józef Korytowski herbu Mora dokonał konsekracji przebudowanej świątyni. W wyniku przebudowy kościół zyskał okazałą barokową formę. Trójosiową fasadę flankują bliźniacze, wzniesione na planie kwadratu wieże zwieńczone barokowymi hełmami z ażurowymi latarniami. Pionowego podziału ścian dokonują zwielokrotnione pilastry, poziomego- wydatne gzymsy. Na poprzedzający kruchtę ganek prowadzą dwa biegi schodów, gdyż z uwagi na znajdujące się pod kościołem krypty, nawy usytuowane są sporo powyżej poziomu gruntu.

We wnętrzu (z tego co zobaczyłam przez kratę) dominuje jednolity barokowy wystrój i rokokowe wyposażenie. Na sklepieniach umieszczono polichromie o tematyce franciszkańskiej. Pochodzą one z ostatniej ćwierci XVIII wieku (wg sygnatury z 1786 roku) a ich autorem jest zakonnik Paschalis Wołos.

Z wcześniejszej, gotyckiej świątyni pochodzi kamienna płyta nagrobna rotmistrza koronnego, chorążego kaliskiego, Stanisława Ruszkowskiego herbu Pobóg, który zmarł w 1579 roku. Za życia imci pan Stanisław brał udział w wyprawach Stefana Batorego a także dzierżył godność zarządcy (burgrabi) kolskiego zamku.

Ocalał także nagrobek Bartłomieja Wilczyńskiego herbu Poraj na którym, w arkadzie, umieszczono popiersie zmarłego.

Na lewym filarze, vis a vis ambony, umieszczono piękne (szkoda, że nie można podejść bliżej) epitafium z portretem trumiennym, które zrozpaczony ojciec, magnat Rafał Gurowski herbu Wczele, ufundował swej młodo zmarłej córce, Rozalii. Podobno serce Rozalii zostało zamurowane w filarze, na którym umieszczono epitafium.

Skoro nie da się wejść do kościoła, o zobaczeniu klasztoru nawet nie ma co marzyć… Podobno, zakonnicy posiadają cenną kolekcje obrazów (w tym dzieło Szymona Czechowicza), ornatów, naczyń liturgicznych i innych paramentów, jednak najwyraźniej uznają je za swą wyłączną własność i nie widzą potrzeby ich eksponowania.

Bardzo niezadowolone z tego, że oba kościoły (choć usytuowane w centrum powiatowego miasta) są w „biały dzień” i „godzinach urzędowania” zamknięte, ruszamy dalej. Przystajemy przy gmachu Urzędu Miejskiego wzniesionym w 1883 roku jako siedziba naczelnika powiatu kolskiego. Ciekawostką jest fakt, iż w czasach zaboru rosyjskiego, na pietrze budynku urządzono kaplicę prawosławną z której korzystali głównie rosyjscy urzędnicy i ich rodziny.

Zatrzymujemy się przy obecnie opustoszałej ale niegdyś pełniącej różne funkcje willi „Sejmik”. Jej inwestorem był dziedzic Kościelca, rosyjski arystokrata Aleksander Cyprian von Kreutz (1851-1911). Choć był Rosjaninem, chyba mocno wrósł w ziemię kolską, gdyż wspierał miejscowe przedsięwzięcia (budowę Szkoły Realnej, kościoła Opatrzności Bożej oraz siedziby miejscowej straży ogniowej). Podobno, jego rodzina „po cichu” sprzyjała Powstańcom Styczniowym i udzielała im pomocy. Nie był to odosobniony przypadek, niedawno pisałam o Wasiliju Pogodinie, równie zaangażowanym w sprawy polskie rosyjskim właścicielu Wiązownicy.

Za czasów von Kreutza wnękę w fasadzie zdobiła rzeźba Murzynki i willę wówczas nazywano „domem pod Murżynką”.

W 1921 roku willę zakupił lekarz Henryk Fiałkowski (1866-1929), który po śmierci swej pierwszej żony, Eugenii Freudenreich (siostry Czesława, właściciela kolskiej fabryki fajansu) osiadł na stałe w Kole gdzie mocno zaangażował się w budowę nowoczesnego szpitala miejskiego. Po śmierci Henryka Fijałkowskiego willa przeszła na własność władz powiatu kolskiego, które uczyniły z niej siedzibę sejmiku powiatowego. Wówczas rzeźbę Murzynki zastąpiono popiersiem Tadeusza Kościuszki.

Podobno do willi ma przenieść swoje zbiory kolskie Muzeum Technik Ceramicznych, ale jak na razie nie widać śladów jakiejkolwiek działalności remontowej…

Kierujemy się z powrotem „za Wartę”, po drodze wstępując do oddziału miejscowego Muzeum. Oprócz skromnej kolekcji pamiątek po Powstaniu Styczniowym na ziemi kolskiej, oglądamy tam wystawę fajansów i fotografii wykonanych przez Zygmunta Grudzińskiego a poświęconych rodzinie Grudzińskich i Wilandów oraz dworkowi w Krzykosach.

Na koniec tej wizyty w mieście zostawiamy sobie pamiątki po Czesławie Freudenreichu (1873-1939). Był wnukiem poznańskiego kupca, Józefa Freudenreicha, synem Augusta i po przodkach przejął rodzinne przedsiębiorstwo w Kole. Ożenił się z panną Lucyną Rokossowską herbu Glaubicz, z którą doczekał się trzech córek: Ireny, Marii i Krystyny. Był bardzo sumiennym pracodawcą dbającym nie tylko o wyniki ekonomiczne ale także o atmosferę w zespole. Nie ograniczał się wyłącznie do prowadzenia fabryki aktywnie działał też na rzecz miasta i mieszkańców. Stanowił jednym z filarów miejscowego życia kulturalnego, wspierał wszelkie akcje sportowe i oświatowe, jednak konsekwentnie odmawiał udziału w polityce, twierdząc, iż „pozornej działalności nie znosi”. Za to chętnie brał udział w przedsięwzięciach artystycznych wykazując niemały talent reżyserski i aktorski.

Mimo, iż jego przodkowie pochodzili z Austrii, Czesław pozostawał szczerym Polakiem, angażował się w działalność patriotyczną. Otwarcie występował przeciwko szerzącej się już w początkach 1939 roku niemieckiej propagandzie i stojąc na balkonie kolskiego ratusza wygłosił płomienne przemówienie o konieczności obrony ojczyzny.

Czesław i Krystyna, za swą miłość do Polski, zapłacili najwyższą cenę. W październikową noc 1939 roku, do drzwi willi Freudenreichów załomotało gestapo. Aresztowanych wówczas Czesława i Krystynę przewieziono do konińskiego więzienia. Niemcom chodziło nie tylko o przejęcie (niemałego) majątku Czesława Freudenreicha ale przede wszystkim ukaranie go „za polskość”. Ojciec i córka zginęli w publicznej egzekucji, rozstrzelani w przeddzień święta narodowego,10 listopada 1939 roku.

Koło nie zapomniało o swym mieszkańcu. Na budynkach dawnej fabryki fajansu umieszczono stosowna tablicę, jest również ulica, której Czesław Freudenreich patronuje. Na miejscowym cmentarzu znajduje się grób do którego złożono szczątki ekshumowane z konińskiej zbiorowej mogiły hitlerowskich ofiar. Najnowszym (i nadzwyczaj udanym) przedsięwzięciem jest stojąca (od 2023 roku) na skwerze Niepodległości ławeczka Czesława Freudenreicha. Postać przedsiębiorcy, działacza (społecznego, kulturalnego i sportowego), filantropa, artysty amatora, uwieczniona została przy rowerze. To odniesienie do organizowanych (i jak znam życie, również sponsorowanych) przez Freudenreicha wyścigów kolarskich dookoła powiatu kolskiego. Rząd kinowych krzeseł to aluzja do jego pasji artystycznych, prezesurze Towarzystwa Muzyczno-Dramatycznego „Lutnia” oraz nawiązanie do fotografii, na której za życia został uwieczniony.

Na Czesławie Freudenreichu kończymy zwiedzanie Koła, obiecując sobie, że aby obejrzeć „resztę” przyjedziemy tu raz jeszcze. Zostaje nam jeszcze poszukanie miłego lokalu, w którym mogłybyśmy zjeść jakiś posiłek. Korzystając z podpowiedzi miłego pana z muzeum ( spotkani przez nas mieszkańcy Koła ogólnie okazali się mili i pomocni) i udajemy się do bistra „Szamka”. Bezpretensjonalne wnętrze, duża oferta dań zadowalają nawet wybredną w tym względzie Kaśkę. Wracając na dworzec natykamy się także na jedno z licznych w Kole umocnień pochodzących z okresu II wojny. Podobno bunkrów (różnego typu) w samym mieście ma być 17.

Fortyfikacje i militaria moim konikiem nie są, więc temat umocnień traktuję marginalnie, i dokumentuję go raczej z obowiązku niż z pasji.

Poznańskie Jeżyce.

O historii poznańskich Jeżyc już pisałam w poście poświęconym zajezdni tramwajowej i staremu Ogrodowi Zoologicznemu, ale nie wyczerpałam wówczas tematu tej urokliwej dzielnicy miasta. Wracam na nią cyklicznie choć z bardzo różnych powodów. Tym razem, bezpośrednim impulsem do spaceru po tym fragmencie miasta, był pewien urokliwy mural nawiązujący swą tematyką do „Jeżycjady”, cyklu powieściowego Małgorzaty Musierowicz o rodzinie Borejków.

Obejmujący „ślepą” elewację kamienicy przy Słowackiego mural, powstał w 2023 roku według projektu Radosława Bareka (autora nie mniej udanego projektu „Śródecka opowieść” na poznańskiej Śródce). Dzieło przedstawia dom zamieszkiwany przez rodzinę Borejków ( kamienica-pierwowzór, znajduje się przy ulicy Roosvelta) w którym pojawiają się sympatyczni bohaterowie cyklu.

Spacerując ulicą Słowackiego warto poświęcić trochę uwagi także innym, znajdującym się przy niej, ciekawym obiektom. Do takich, niewątpliwie należy zespół zabudowań szkolnych, obecnie użytkowany przez SP 36.

Jego budowa rozpoczęła się w 1895 roku, kiedy to powstał budynek zaprojektowany przez, przybyłego w 1877 roku z Bydgoszczy do Poznania, miejskiego radcy budowlanego, Heinricha Grudera. Gruder był już wtedy doświadczonym fachowcem, specjalizującym się w budowlach historyzujących. W Bydgoszczy, według jego projektu, powstał gmach Zespołu Szkół Plastycznych, nadzorował też budowę kościół św. Pawła (projekt Friedrich Adler). W Poznaniu, oprócz budynku szkolnego powstał także gmach Królewskiej Wyższej Szkoły Budowy Maszyn (obecnie gmach Politechniki) na Wildzie.

Obiekt przeznaczony był dla VIII Volksschule, jednak w miarę rozwoju dzielnicy, szkoła nie była w stanie pomieścić wszystkich uczniów i trzeba było ją rozbudować. W latach 19070-1908, w głębi podwórza, według planów Fritza Teubnera, Hermanna Klotha, oraz F.d’Harguesena, powstał pawilon szkolny, do którego przeniesiono uczniów płci męskiej ze starej jeżyckiej szkoły. Architekci nadali budynkowi cechy neobarokowe, stosując w dekoracji fasady pilastry wielkiego porządku oraz ozdobione reliefem płyciny.

Gmach główny z wieżyczką i salą gimnastyczną powstał w latach 1910-1914. Jego architektami także byli Fritz Teubner, Hermann Klothe oraz F. d’Harguesem, jednak tym razem tercet projektantów zdecydował się na odmienna od poprzednio zrealizowanego pawilonu, stylistykę. Sala gimnastyczna powstała według projektu Hermanna Herrenbergera. Architekt ten jest także autorem projektu poznańskiej szkoły mieszczącej się przy ulicy Garbary (SP nr 40), której absolwentką jest moja Szefcia. Ciekawe, czy wcześniej znała nazwisko projektanta budynku, w którym spędziła osiem lat swego życia?

Kompleks budynków nie jest jednolity stylowo. W najstarszej części założenia sięgnięto po wzorce gotyckie, pawilon zyskał cechy neobarokowe, a gmach główny nawiązuje do klasycznej architektury palladiańskiej. O dziwo, mimo tego stylowego misz-maszu, zespół zabudowań szkolnych sprawia bardzo harmonijne wrażenie. W elewacji zachodniej budynku umieszczono, ocaloną z rozebranej w 1908 roku Bramy Dębińskiej, figurę św Michała Archanioła wyrzeźbioną przez Wilhelma Stumera według szkicu sporządzonego przez samego króla Prus, Wilhelma Fryderyka IV.

Warto też na chwilę zatrzymać się przy neobarokowym Domu Tramwajarza, wzniesionym według projektu Adama Ballenstaedta w latach 1925-1927. Służył on pracownikom Poznańskiej Kolei Elektrycznej (dziś MPK) zarówno jako miejsce imprez kulturalnych, jak i mieszkania pracownicze. W latach 2002-2010 działało tam klimatyczne kino studyjne „Amarant”.

Na Słowackiego można też spotkać zespół willowych rezydencji i okazałych, secesyjnych kamienic. Ciekawą historię ma ta, oznaczona nr 20. Została wzniesiona w 1902 roku dla terrainkonsortium, w skład którego, między innymi wchodzili Hektor Kwilecki, ziemianin, Samuel Jarecki adwokat, Gustaw Wolf, dyrektor kredytowego banku północnoniemieckiego, Nepomucen Kierski, kupiec i inni. Przed I wojną, kamienicę zamieszkiwali lekarze i bankierzy, m.in. Karl Fritsch naczelny lekarz szpitala Diakonisek, Gustaw Wolf i jego rodzina. Lokatorką domu była też Marie Elisabeth z Wertherów Jaffe, wdowa po tragicznie zmarłym chirurgu, prof. Maksie Jaffe. Po I wojnie światowej, Julia, wdowa po doktorze Janie Chądzyńskim, ofiarowała kamienicę Uniwersytetowi Poznańskiemu. Przed II wojną mieścił się tam żeński akademik dla 82 studentek.

Podobnie okazałych domów przy Słowackiego, nie brakuje.

Do szczególnie wyróżniających się, należy również ta, narożna, która także została zaprojektowana przez Paula Lindnera i Karla Roskama.

Kontynuuję swój spacer Jeżycami i zaglądam na ich główną ulicę, której obecnie patronuje Henryk Dąbrowski. Jako ciekawostkę mogę podać, że jest to najdłuższa ulica miasta. Jest to równocześnie najstarsza arteria Jeżyc,została wyznaczona już w 1825 roku, jako szosa łącząca Poznań z Berlinem. Na przestrzeni dwustu lat droga funkcjonowała pod różnymi nazwami (1828 – 1900: Berliner Chausse lub Post Strasse,1900 – 1919: Grosse Berlinerstrasse,1919 – 1939: Henryka Dąbrowskiego,1939 – 1945: Saarlandstrasse,1945 – 1951: Skwierzyńska na odcinku od ulicy Kołobrzeskiej do granicy miasta,1945 – 1990: Jarosława Dąbrowskiego, a po przemianach ustrojowych Jarosława zastąpił generał Jan Henryk Dąbrowski).

Z najstarszej zabudowy dzielnicy zachowało się kilka domów fachwerkowych, niegdyś stanowiących siedziby osadników bamberskich. Są również, nieco późniejsze, kamienice wzniesione w tej konstrukcji,

Z końca XIX wieku pochodzi też piękna willa „Helena”, która obecnie jest własnością potomków pierwszych właścicieli państwa Okulicz-Kozaryn.

Z lat 80tych XIX wieku pochodzi też niewielki, neogotycki budynek dawnej szkoły gminnej.

Po 1900 roku, kiedy Jeżyce zostały włączone w granice miasta ulicę zdominowała zabudowa secesyjna lub eklektyczna. Powstawały majestatyczne, wielokondygnacyjne i wieloosiowe kamienice, z których wiele do dziś zadziwia swoim pięknem i bogactwem detalu. Za jedną z najciekawszych i najpiękniejszych uważana jest kamienica wzniesiona w 1906 roku dla Józefa Leitgebera, fabrykanta wywodzącego się z rodziny bamberskiej.

Dopiero w dwudziestoleciu międzywojennym powstały dwa modernistyczne budynki czyli gmach Zakładu Ubezpieczeń Pracowników Umysłowych (doskonały projekt M. Andrzejewskiego) i budynek kina Rialto. Jako ciekawostkę mogę podać, iż gmach ZUPSU był pierwszym w mieście budynkiem z żelbetu.

Z ul J.H. Dąbrowskiego, skręcam w urokliwa ulicę Staszica. Choć jeszcze nie wszystkie tamtejsze kamienice odzyskały swój dawny blask, jest czym oko nacieszyć. Niegdyś, gdy dzisiejsza Staszica nosiła jeszcze miano „Moltkestrasse”, była ulicą ekskluzywną, o szerokiej jezdni i przedogródkach, oświetloną gazowymi latarniami. Przez lata powojenne zaniedbana, teraz, powoli odzyskuje dawny blask.

Spoglądam na ciąg okazałych kamienic, z których każda jest kilkuosiową, kilkukondygnacyjną oraz zaopatrzoną w bramę wjazdową dla powozów. Szczególnie wnikliwie przyglądam się sztukateriom, których znamienita większość pochodzi z mieszczącego się w oficynie domu nr. 16, warsztatu Bolesława Richelieu.

Ów sztukator, blisko współpracował z doskonałym architektem Paulem Pittem a owocem tego tandemu jest wiele przepięknych kamienic z początku XX wieku, w tym ta, zbudowana przez Pitta dla Bogusława Richelieu na ulicy Grunwaldzkiej. Na Staszica odnajdziemy, pośród standardowych sztukaterii w postaci masek, maszkaronów,wstęg i wieńców odnajdziemy także motywy zoomorficzne takie jak lwy (nr 19) czy jaszczurki (nr 21).

Kamienica, w której mieścił się warsztat sztukatorski, należała wówczas do niezwykle zamożnych sióstr Kierskich (prawdopodobnie sióstr lub córek kupca, czy raczej pośrednika sprzedaży nieruchomości, Nepomucena Kierskiego), które „woziły się po Poznaniu ” karetą zaprzężoną w szóstkę koni, na co nie mogła sobie pozwolić niejedna ziemianka.

Nie tylko one wynajmowały część swej posesji pod działalność gospodarczą. W kamienicy oznaczonej numerem 15 od 1902 roku znajdowała się fabryka „Papierosów i Tureckich Tytoni” ” założona przez Franciszka Ganowicza i prowadzona do spółki z Janem Wleklińskim. Obaj panowie specjalnie zakupili przy Moltkestrasse trzy zabudowane parcele, aby tam przenieść swój stale rozrastający się interes tytoniowy. W 1910 roku, fabrykę przekształcono w towarzystwo akcyjne „Fabryka Papierosów Patria” którego głównymi udziałowcami nadal pozostali Ganowicz i Wlekliński. Fabryka posiadała nie tylko niezbędne hale produkcyjne i warsztaty ale także rozbudowane zaplecze socjalne dla pracowników, którzy mogli korzystać z biblioteki, ochronki dla dzieci a nawet wczasów uzdrowiskowych w Puszczykowie, gdzie przedsiębiorstwo wykupiło posiadłość „Silva’. Franciszek Ganowicz był także właścicielem dworku odkupionego od L. Biedermanna, któremu to obiektowi poświęciłam fragment swego postu o Starołęce.

Na klatkach schodowych, z czasów ich świetności, zachowało się wiele interesujących detali. Fragmenty oryginalnych posadzek, witrażów, ozdobnie kute kraty, sztukateryjne gzymsy i plafony.

Dalej wędruję ulicą Szamarzewskiego, dawną Kaiser -Wilhelm Strasse, przy której chcę zobaczyć dawny kościół św. Łukasza Ewangelisty wzniesiony w latach 1892-1894 według projektu Ottona Hirta, jako świątynia ewangelicka. Kościół od początku (ze względu na otrzymaną dotację) funkcjonował jako świątynia garnizonowa. Od 1945 roku, kościół pod wezwaniem Podwyższenia Krzyża służy katolikom.

O dziwo, kościół zastaję otwartym. Wnętrze, jak na poewangelicką świątynię przystało jest surowe i skromne. Jest jednonawowe z wyodrębnionym łukiem tęczowym prezbiterium oraz otwartą więźbą dachową.

Nawę z trzech stron otaczają drewniane empory. Jako ciekawostkę mogę podać fakt, iż zegar na kościelnej wieży posiada mechanizm z prestiżowej berlińskiej firmy Georga Richtera. Mechanizmy Richtera,ze względu na swą wysoką cenę, były montowane jedynie w miejscach o szczególnie spektakularnym znaczeniu. Z tego co wiem, w Poznaniu był jeszcze tylko jeden zegar sterowany takim mechanizmem, ten na wieży zamku cesarskiego. Na terenie przykościelnym znajduje się też dawna pastorówka oraz pomnik patrona ulicy, księdza Augustyna Szamarzewskiego.

Pod numerem 24 znajduje się kamienica zaprojektowana w 1904 przez Paula Pitta zapewne zdobiona sztukaterią B. Richelieu.

Nie mogę też nie wspomnieć o dwóch niezwykłych kobietach, które na Jeżycach mieszkały. Jedną z nich jest pochodząca z żydowskiej rodziny Róża Luksemburg, (1871-1919) działaczka polskiej i niemieckiej socjaldemokracji. Róża Luksemburg w 1903 roku wynajmowała mieszkanie przy ulicy Szamarzewskiego.

Drugą z niezwykłych mieszkanek Jeżyc była poetka, prozatorka i tłumaczka Kazimiera Iłłakiewiczówna, która do Poznania zawitała dopiero po powrocie z wojennej emigracji. Zamieszkała wówczas w skromnym mieszkanku przy ulicy Gajowej. Lokal ten zajmowała aż do śmierci w 1983 roku. Obecnie, w jej dawnym mieszkaniu mieści się niewielkie muzeum poświęcone artystce.

Przecinając trawersem Rynek Jeżycki powracam z powrotem na Dąbrowskiego gdzie na koniec spaceru przysiadam w jednej z licznych kawiarni aby przed powrotem do domu pokrzepić się „małą czarną”…