„Obsesja” i „Anatomia upadku” czyli luty w kinie

W lutym repertuar poznańskich kin nie porażał wielorakością. Zapewne, ze względu na ferie i „Walentynki”, ekrany multipleksów zdominowane były przez pozycje przeznaczone dla najmłodszych (śniegu nie było, coś z dzieciakami robić trzeba…) oraz komedie romantyczne. Nie będąc fanką żadnego z tych gatunków, musiałam nieco uważniej przestudiować propozycje, żeby w końcu wybrać z nich dwa filmy. Oba mieszczą się w kategorii „dramat psychologiczny” i oba skupione są na problemach rodzinnych. Oba też, w kategorii „najlepszy scenariusz oryginalny”, nominowane są do tegorocznych nagród Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej, Oscarów.

W „Obsesji” Todda Haynesa mamy do czynienia z rodziną państwa Gracie (Julianne Moore) i Joe (Charles Melton) Yoo, których stadło, mimo długiego trwania i pozorów normalności, ciągle budzi emocje nie tylko w miejscowym społeczeństwie. U podstaw tej ekscytacji leży skandal obyczajowy, którego przed laty dopuściła się Gracie (wówczas jeszcze Atherton) nawiązując intymną relację się trzynastoletnim chłopcem, kolegą własnego syna. Za swój czyn została skazana, w więzieniu urodziła córkę Joego, po częściowym zawieszeniu kary, przyszło na świat drugie dziecko, a po odsiedzeniu wyroku Gracie poślubiła (wtedy już pełnoletniego) partnera.

Bohaterów poznajemy w momencie, w którym do ich domu przyjeżdża Elisabeth Berry (Natalie Portman), aktorka mająca wcielić w rolę Gracie, w produkowanym przez siebie, niezależnym filmie opowiadającym historię małżeństwa państwa Yoo. Elisabeth, pragnąc jak najlepiej przygotować się do roli Gracie, uczestniczy (momentami aż nadaktywnie) w jej życiu codziennym a także wnikliwie bada kontekst wypytując o nią rodzinę i znajomych.

Opowieść (oparta na prawdziwych wydarzeniach) skupia się na napięciach między bohaterkami i poszczególnymi członkami rodziny. W trakcie filmu, powoli odkrywamy, że obraz szczęśliwej i bardzo ze sobą związanej rodziny Yoo, to jedynie fasada, za którą skrywa się wiele negatywnych emocji.

Podpatrująca rodzinną codzienność Elisabeth, próbując „wejść w skórę Gracie”, zrozumieć impulsy, które nakazały jej romans z trzynastolatkiem. Choć początkowo wydaje się być pozytywnie nastawiona do pierwowzoru bohaterki, z czasem odkrywa coraz więcej rys, i skaz nie tylko na charakterze Gracie, ale i na wzajemnych relacjach małżonków i dzieci. Równocześnie, coraz bardziej fascynuje ją niejednoznaczna osobowość kobiety, którą przyjdzie jej zagrać. Dostrzega, że tak naprawdę, Gracie jest toksyczną, wypierająca swą winę, bezwzględną manipulatorką, równocześnie nie zauważając, iż sama też nie jest wolna od żądzy przeprowadzenia własnych planów. Żadnej z bohaterek polubić się nie da…

Wizyta aktorki (a raczej jej wścibstwo) ma też swoje konsekwencje dla rodziny Yoo. Pod wpływem Elisabeth, Joe zaczyna „budzić się z głębokiego letargu” w jaki zapadł przez zbyt pospieszny związek z manipulującą nim, dojrzałą kobietą. Dociera do niego prawda o rzeczywistym charakterze aktu, którego przed laty dopuściła się na nim Gracie. Mężczyzna wreszcie znajduje odwagę by przeanalizować swoje życie oraz postawić (sobie i żonie) pytania o istotę i sens ich związku.

Film wybitnym nie jest (choć chyba twórcy mieli takie ambicje). Mimo, niewątpliwie ciekawego pomysłu, mam wrażenie, że jest „nazbyt rozlazły” i przegadany, jednak da się go obejrzeć do końca. Siłą obrazu są piękne zdjęcia, muzyka, a przede wszystkim aktorstwo pań Moore i Portman. Chwiejna emocjonalnie, momentami infantylna, momentami okrutna Gracie i konsekwentna, bezwzględnie realizująca swój projekt Elisabeth, toczą na ekranie swoisty pojedynek o uwagę widza.

Nieporównanie ciekawszym jest drugie z obejrzanych przeze mnie dzieł.

„Anatomia upadku” francuskiej reżyserki (a także scenarzystki i montażystki) Justine Triet to dramat, którego akcja toczy się wokół procesu sądowego, jaki wytoczono podejrzanej o zabicie męża Sandrze.

Pochodząca z małej, niemieckiej miejscowości Sandra Voyter (doskonała w tej roli Sandra Huller) jest odnoszącą sukcesy autorką powieści i tłumaczką, matką nastoletniego Dawida oraz żoną Samuela Maleski, nauczyciela marzącego o pisarstwie. Małżonkowie poznali się w Londynie i tam również urodził się ich syn Dawid. Ich ówczesne życie zmienia się gdy Dawid, w skutek wypadku, doznaje poważnego uszczerbku wzroku. Nowa sytuacja wymusiła na Sandrze i Samuelu zmianę dotychczasowego stylu życia. Każde z nich próbowało na własną rękę poradzić sobie z ułomnością dziecka, co skutkowało ich wzajemnym, emocjonalnym oddaleniem.

Remedium na rodzinne konflikty i kłopoty miało być przeniesienie się rodziny z Londynu w rodzinne strony Samuela, ustronia we francuskich Alpach. Zamiast uzdrowienia sytuacji, przeprowadzka tylko pogłębiła małżeńskie problemy. Odcięta od londyńskiego życia i niezbędnego jej grona znajomych, Sandra ucieka „w pracę” a Samuel, choć ma do wykonania konkretne zadania (remont domu i opieka nad synem) zdaje się zmierzać ku depresji.

Pewnego dnia, Dawid wracając ze spaceru z psem, przed domem znajduje zakrwawionego, martwego ojca. Czy Samuel Maleski przypadkiem wypadł przez okno, został wypchnięty, czy też może celowo chciał skończyć swoje życie? Wypadek, morderstwo czy samobójstwo? Odpowiedź na te pytania ma przynieść toczący się proces wytoczony Sandrze, jako jedynej podejrzanej.

Rozpoczyna się pasjonująca gra między oskarżycielem (Antoine Reinartz) a obrońcą (Swann Arlaud), z których każdy forsuje swoją, krańcowo odmienną, wersję wydarzeń, opierającą się nie tylko na poszlakach ale, przede wszystkim na analizie osobowości i wzajemnych stosunkach małżonków.

Adwokat Sandry, broni wersji samobójstwa. Prokurator, za wszelką cenę chce udowodnić, iż było to zabójstwo. Każdy z nich nie waha się wyciągnąć różnych niewygodnych faktów z życia małżonków, by je przypasować do własnej hipotezy. Atakowana przez oskarżyciela Sandra musi nie tylko przed sadem obnażyć swe intymne sekrety, ale również w taki sposób zarysować sylwetkę zmarłego męża, aby wersja o samobójstwie stała się wiarygodną. Obrońca, z pewną dezynwolturą, skupia się na podważaniu poszlak i zebranych dowodów próbując siać ziarno wątpliwości. Słowna szermierka obu prawników prowadzona jest z taką ekspresją, iż momentami aż iskrzy, podczas gdy prowadząca rozprawę sędzina (zapewne prawem kontrastu) wykazuje wręcz flegmatyczny spokój.

W tym wszystkim musi odnaleźć się jedenastoletni Dawid (bardzo dojrzale grający Milo Machado Graner), który jako jedyny świadek, może rzucić nieco światła na stosunki panujące miedzy rodzicami. Dziecko jest rozdarte i zagubione. Widać w nim zarówno naturalną żałobę, kiełkujące podejrzenia, próby wyparcia, lęk przed prawdą przy równoczesnym pragnieniu jej poznania. Przychodzi jednak moment, w którym chłopiec musi podjąć decyzję, którego z rodziców bronić. W tym celu skleja strzępki wspomnień, dokonuje traumatycznej próby na ukochanym psie by, najpierw samego siebie, a następnie sąd, próbować przekonać o niewinności matki.

Sandra jest bohaterką niejednoznaczną, silną kobietą, która wie, czego chce i nie waha się burzyć stereotypów. Jej postawa wyraźnie prowokuje mizoginistycznego prokuratora, który w odporności psychicznej kobiety i jej umiejętności radzenia sobie z rzeczywistością, upatruje cech morderczyni. Samuel Maleski (którego widz poznaje dopiero w charakterze denata) w retrospekcjach jawi się jako neurastenik, mężczyzna sfrustrowany i niespełniony, który nie jest stanie udźwignąć odpowiedzialności za popełnione błędy. Źródła swych niepowodzeń upatruje głównie w żonie, której funduje emocjonalny rollercoaster.

„Prawda nie ma znaczenia” cynicznie stwierdza adwokat Sandry. Rzeczywiście, w tym filmie nie chodzi o proste wyjaśnienie „kto zabił”. Jeśli już, to raczej „dlaczego”, jednak dla mnie, obraz jest raczej próbą pokazania narastania konfliktów małżeńskich w związku, w którym jedna ze stron odnosi sukcesy. Trzeba przyznać, że to bardzo udana próba… Walory fabuły i przekazu wizualnego podbija też ścieżka dźwiękowa, w której jako leitmotiv przewija się cover utworu P.I.M.P wykonywany przez Bacao Rythm&Steel Band.

Poza rewelacyjną, nominowaną za tę rolę do Oscara 2024, Sandrą Huller (już się cieszę na „Strefę interesów” z jej udziałem), na wyróżnienie zasługuje też gra mało u nas znanych Swanna Arlaud’a i Antoine Reinartz’a. Film, aż w pięciu kategoriach nominowany jest do głównej nagrody Akademii Filmowej, a już przed „Oscarami” został (moim zdanie słusznie) obsypany nagrodami. Złota Palma w Cannes, dwa Złote Globy, i siedem nagród Brytyjskiej Akademii Filmowej (BAFTA) mówią same za siebie. Jako ciekawostkę mogę podać, iż doceniono też, grającego Snoopi’ego, border collie „Messiego” którego na festiwalu w Cannes nagrodzono „Psią Palmą”.

Zimowe ferie

Tegoroczne ferie zimowe upłynęły mi raczej leniwie. Częściowo winna była temu kapryśna aura, która najpierw ścisnęła mrozem, potem obficie sypnęła śniegiem, następnie odpuściła sobie na trochę tylko po to, aby po paru dniach, topniejący śnieg zamienić w niezbyt gładką taflę lodową. Choć, gdy wyjeżdżałam z Poznania wydawało mi się, że jestem przygotowana na zimowe warunki, na miejscu okazało się, że jednak nie do końca…

Podeszwy moich „miejskich” botków nie radziły sobie z lodem zupełnie. No nie one jedne, miejskie służby oczyszczania uzdrowiska też nie dawały mu rady więc było, jak było, czyli ślisko. Nie mam, ani predyspozycji, ani ambicji, by startować w programie „Gwiazdy tańczą na lodzie” więc starałam się unikać spacerów dalszych niż do ogrodu. Jak już musiałam wyjść, poruszałam się w żółwim tempie i z gracją paralityczki, co specjalnie humoru mi nie poprawiało. Wizja upadku i złamania sobie czegokolwiek wpędzała mnie w mentalną panikę. Miałam świadomość, że unieruchomiona gipsem nie tylko sprawię kłopot przyjaciołom u których gościłam, ale również pokonanie sześciuset kilometrów drogi powrotnej do domu, będzie mocno problematyczne. W związku z tym, przez prawie tydzień nie wychodziłam poza posesję.

Tę, nieco wymuszoną nieruchawość wykorzystałam na stacjonarne rozrywki, czyli oglądaniu telewizji i lekturze., na co w domu zawsze brakuje mi czasu. Co dają w telewizji wszyscy wiedzą (swoją drogą zawsze się zastanawiam, jak to możliwe, żeby przy trzystu kanałach nie było nic do obejrzenia) w związku z tym nie będę rozwijać tematu, skupię się na lekturach.

Udało mi się dorwać dwie powieści Kate Quinn, których nie zdążyłam przeczytać w Poznaniu. Na „pierwszy ogień” poszła „Sieć Alice.” Jest ona (podobnie jak pozostałe powieści Quinn z cyklu „wojennego”) skonstruowana dwutorowo. Pierwszy wątek dotyczy historii kobiecej siatki szpiegowskiej, działającej w czasie I wojny światowej rozwiniętej na terenie okupowanej Francji. Główna bohaterka, Evelyn Gardiner zostaje zwerbowana przez angielski wywiad i działa na terenie wroga, wykorzystując swoją znajomość języka francuskiego i niemieckiego. Trafia do komórki kierowanej przez Lili i wraz z trzecią kobietą, pielęgniarką Violette zdobywają informacje oraz przesyłają meldunki. Wszystkie trzy agentki za swoją pracę płacą bardzo wysoką cenę…

Siłą tej części książki są dobrze opisane realia pierwszej wojny i oparcie fikcyjnych bohaterek o autentyczne postacie. Pierwowzorem Lili była, dziś prawie kompletnie zapomniana, „królowa szpiegów” Louise de Bettignies (1880-1918), która w czasie I wojny, pod pseudonimem „Alice Dubois”, oddała Anglii nieocenione przysługi. Również Violette ma swój odpowiednik w rzeczywistości, jej postać wzorowana jest na Marii Leonie Vanhoutte.

Druga część powieści toczy się w 1947 roku. Młoda Amerykanka, Charlie St Clair, przyjeżdża z matką do Europy. Matka ma zamiar ulokować córkę w szwajcarskiej klinice aby tam „pozbyła się kłopotu”, jak eufemistycznie nazywa niechcianą ciążę. Ale Charlie ma inne plany, chce we Francji odnaleźć zaginioną w czasie II wojny kuzynkę Rose, z którą jako dziecko była bardzo związana. Jedyny trop jakim dysponuje Charlie prowadzi pod adres Evelyn Gardiner . Kiedy Charlie dociera do byłej agentki, ta początkowo nie chce nawet słyszeć o jakiejkolwiek współpracy. Dopiero wiadomość, że kuzynka, w czasie wojny pracowała w restauracji ” La Lethe” prowadzonej przez niejakiego Rene, aktywizuje Evelyn, i choć niechętnie, wyraża akces pomocy. Ma w tym własny cel, w odnalezieniu Rene, upatruje szansy wyrównania bolesnych rachunków ze swoim dawnym pracodawcą, który okazał się niemieckim kolaborantem. W podróży przez powojenną Francję obu paniom towarzyszy Finn były szkocki żołnierz, zatrudniony przez Evelyn w charakterze pomocnika i szofera.

Także ta część powieści, osobą Evelyn spojona z pierwszą, naszpikowana jest realiami obyczajowymi powojennej Europy. W niektóre trudno dziś uwierzyć, jak choćby w ten, że pełnoletnia osoba płci żeńskiej nie mogła samodzielnie podjąć w banku swoich pieniędzy czy zameldować się w hotelu.

Nie mogę zdradzać przebiegu akcji, ale zapewniam, że toczy się ona wartko i jest pełna niespodziewanych zwrotów więc i miłośniczki sensacji, i miłośniczki romansu znajdą w niej coś dla siebie.

Drugą z przeczytanych przeze mnie książek jest „Kod róży”. Jej akcja także toczy się dwutorowo. Część zdarzeń rozgrywa się w czasie II wojny światowej w angielskim ośrodku łamania szyfrów w Bletchey Park. Trafiają do niego trzy główne bohaterki, dziewczyny, które gdyby nie wojna, nigdy by się ze sobą nie spotkały. Pierwsza z nich to Osla Kendall, to przedstawicielka klasy wyższej, pół angielka, pół kanadyjka, która na wieść o wybuchu wojny przyjeżdża do Brytanii gdzie poznaje greckiego księcia Filipa Mountbattena. Dziewczyna jest z wzajemnością zauroczona młodym marynarzem, ale patriotyzm każe jej podjąć pracę dla kraju. jej znajomość języka niemieckiego kieruje ją do Bletchey Park. W drodze do ośrodka spotyka Mabel Churt, która wywodzi się z mieszkającej w małym miasteczku niebogatej rodziny. Celem Maybel jest wyrwanie się ze swego środowiska, dobre wyjście za mąż i stanie się wzorową panią domu. Mimo dzielących je różnic dziewczyny szybko się zaprzyjaźniają a po przyjeździe na miejsce, dokoptowują jeszcze córkę gospodyni, zahukaną i wycofaną Bethany Finch, której również załatwiają pracę w ośrodku. Szybko okazuje się, że niepozorna Bethany ma umysł pracujący na wysokich obrotach i dzięki nieszablonowemu myśleniu, dociekliwości i umiejętności odcięcia się od otaczającego ja świata, potrafi skutecznie łamać szyfry. Przyjaciółki pracują w różnych sekcjach, nie wolno im wymieniać się informacjami, praca w ośrodku, nie dość że stresująca i ciężka jest jeszcze super tajna. Po pracy, dziewczyny próbują prowadzić „normalne” życie. Flirtują, chodzą na tańce, udzielają się w czytelniczym klubie… Wszystkie znajdują miłość ale niestety, zaprzepaszczają swą przyjaźń, pod koniec wojny zrywając wszelkie kontakty…

Drugi powieściowy wątek rozgrywa się w 1947 roku. Cała Anglia żyje przygotowaniami do królewskiego ślubu księżniczki Elżbiety z Filipem Mountbattenem i tylko Osla Kendall myśli jakby na czas ceremonii uciec z Londynu. Wie, że jako „była dziewczyna” księcia stanie się celem dla żądnych sensacji dziennikarzy. Maybel, na prowincji wiedzie życie statecznej mężatki, a Bethany od trzech lat jest zamknięta w zakładzie psychiatrycznym. Wie, że znalazła się tam na skutek zdrady jednego z pracowników Bletchey Park, który nie spocznie, aż jej nie unicestwi. Wysyła więc do byłych przyjaciółek rozpaczliwy apel o pomoc. Musi szybko opuścić szpital i zdemaskować szpiega., inaczej grozi jej lobotomia…

Także ta powieść K. Quinn oparta jest na prawdziwych wydarzeniach mających miejsce w czasie II wojny. Osla Kendall wzorowana jest na autentycznej postaci kryptolożki pracującej w brytyjskim ośrodku łamania szyfrów zaprzyjaźnionej z księciem Filipem.

Kiedy wreszcie nastąpiła odwilż i wreszcie, bez przeszkód mogłam swobodnie poruszać się po ulicach, wybrałam się do miejscowego domu kultury aby obejrzeć „Moje aniołowo”, wystawę prac Mieczysławy Miernik.

Zgodnie z tytułem, wypełniają ją wyobrażenia aniołów osadzonych w różnych funkcjach i sytuacjach.

Ani tematyka i jej ujęcie, ani technika, specjalnie odkrywcze nie są. Płasko potraktowane postacie często zaprzeczają zasadom anatomii, a twarze o nienaturalnie dużych oczach, zapewne mają nawiązywać do stylistyki ikon, jednak moim zdaniem, bliższe są malarstwu naiwnemu. Schematyczne tło, z motywami miasta zaczerpnięte jest z prac Nikifora i E. Dwurniaka.

Trzeba jednak przyznać, iż w monochromatyczne, zimowe dni, obrazy pani Miernik wnoszą wiele koloru a wraz z nim i optymizmu.

No a poza tym oddawałyśmy się z przyjaciółką naszej ulubionej rozrywce, czyli wertowaniem katalogów biur podróży w celu zaplanowania kolejnych, wspólnych wypraw. Mamy już wytypowane kierunki wycieczek, oby tylko udało się te wyjazdy zrealizować.

Oborniki. Ruiny klasztoru i szachulcowy kościół Św. Krzyża

Kiedy pisałam  post o obornickiej farze, wspomniałam też o drugiej w mieście, zabytkowej świątyni, kościele Św. Krzyża. Właśnie tej świątyni chciałam poświęcić dzisiejszy post. Jednak zanim do niej dotarłam, obejrzałam też inne, ciekawe miejsce w mieście leżącym w widłach Warty i Wełny.  Ponieważ oba odwiedzone przeze mnie obiekty, mniej więcej  pochodzą z tego samego czasu, a także oba dotyczą architektury sakralnej, postanowiłam umieścić je razem, zdając tym samym relację ze spacerów po Obornikach.

Historię (długą i ciekawą) miasta Oborniki Wielkopolskie, opowiedzialam w poście poświęconym farze miejskiej. Nie będę jej więc tu w całości przytaczać, może tylko przypomnę najważniejsze fakty.

Pierwsza, pisemna wzmianka o Obornikach pochodzi z końca XIII wieku i związana jest z przybyciem do miejscowości konwentu franciszkanów. Dokładna data lokacji Obornik nie jest znana, jednak w XIV wieku wymieniane są już jako miasto królewskie.  Ogólnie wiadomo, iż miejscowość cieszyła się szczególnymi względami króla Władysława Jagiełły, który w Obornikach bywał wielokrotnie, nadając im szereg przywilejów. Do połowy XVII stulecia miasto rozwijało się prężnie. Regres przyniósł szwedzki potop, który zrujnował znaczną część zabudowy wraz z zamkiem  starościńskim. Nie oszczędziły również Obornik wojna siedmioletnia, ni wydarzenia związane z konfederacją barską. Po II rozbiorze Polski Oborniki znalazły się w granicach Prus. Zaborca ustanowił miasto stolicą powiatu, co wiązało się z napływem do Obornik Niemców oraz  skutkowało powstaniem nowych gmachów mieszczących pruskie urzędy.

Mimo nasilającej się z czasem germanizacji,  polscy mieszkańcy Obornik oraz okolicznych majątków ziemskich,  czynnie popierali ruchy narodowo-wyzwoleńcze.  Wielu z nich walczyło w Powstaniach 1831, 1848 i 1863 roku oraz wspierało materialnie Powstańców.

W XIX wieku miasto, dzięki wybudowanym liniom kolejowym łączących je z Poznaniem i Piłą, gospodarczo z się rozwinęło. 4 stycznia 1919 roku, w wyniku działań bojowych Powstańców Wielkopolskich, Oborniki wróciły w granice odrodzonej Polski. Jednym z tych, którzy wywalczyli wówczas o suwerenność ojczyzny, był Władysław Siwek (1887-1939). Do Obornik przeniósł się po I wojnie z Grodziska gdzie posiadał  wytwórnię wód gazowanych oraz przedsiębiorstwo spedycyjne. W Obornikach również uruchomił własne przedsiębiorstwo o podobnym profilu ale nie ograniczał swej aktywności li tylko do spraw z nim związanych.  Aktywnie udzielał się w Towarzystwie Gimnastycznym Sokół, z którym był związany od 16 roku życia. Był powszechnie szanowanym obywatelem miasta, który w 1938 roku, uroczyście obchodził ćwierćwiecze małżeństwa z żoną Marią. Zapewne, jubilatom życzono wówczas „złotych godów” jednak, niestety, historia nie pozwoliła małżonkom ich doczekać.

Władysław Siwek, jako Powstaniec Wielkopolski, był na niemieckich listach proskrypcyjnych.  Ostatniego dnia września 1939 roku, do drzwi państwa Siwków załomotało Gestapo. Władysław Siwek został aresztowany. Początkowo trzymano go w Obornikach, następnie wywieziono do Szamotuł, gdzie,  9.11. 1939 roku, wyrokiem Sądu Doraźnego został skazany na śmierć. Najprawdopodobniej jeszcze tego samego dnia został rozstrzelany w masowej egzekucji w lasach kobylnickich i pochowany w zbiorowej mogile. Miasto pamięta o swoim bohaterze. Na domu, w którym mieszkał, zawisła pamiątkowa tablica. Jego imię nosi też ulica.Na  tę tablicę, natknęłam się przypadkiem, szukając dojścia, do interesujących, mnie ruin dawnego klasztoru franciszkańskiego.

Wielokrotnie, jadąc z Poznania po moście nad Wartą, widziałam je z daleka, ale dotąd nie miałam czasu  aby się do nich przespacerować. Tym razem postanowiłam przyjrzeć się im bliżej. Usytuowane są na wysokiej skarpie  nad brzegiem Warty.

Najprawdopodobniej, pierwszy klasztor franciszkański w Obornikach został założony już w drugiej połowie XIII stulecia, zapewne z książęcej fundacji Bolesława Pobożnego. Tym samym, sytuuje się on wśród najstarszych założeń franciszkańskich na ziemiach polskich. Po tamtej, drewnianej budowli, do dziś nie ostał  się żaden ślad.

Dzisiejsze ruiny to pozostałość budynków klasztornych wzniesionych w 1768 roku. Zachowało się z nich jedynie późnobarokowe skrzydło klasztoru, który został całkowicie zniszczony w 1814 roku przez wojska rosyjskie. Od 1820 roku, po pruskiej kasacie własności zakonnej, budynek został przekazany nowej gminie ewangelickiej, która do czasu wybudowania osobnego kościoła, użytkowała go jako kaplicy protestanckiej. Po 1891 roku zabudowania wykorzystywano jako magazyn. Choć nie był należycie konserwowany, solidna konstrukcja wytrzymała do 1991 roku. Wówczas, dach i więźbę dachową strawił pożar.

Z tego, co się zachowało, widać iż był to budynek posadowiony na planie prostokąta, dwukondygnacyjny, dziewięcioosiowy i nakryty dwuspadowym (lub naczółkowym) dachem. Z detalu zachowały się resztki artykułujących ściany pilastrów, które na narożnikach były podwojone. Na ścianie szczytowej można też zauważyć resztki gzymsów kordonowego i koronującego.

Podobno, są jakieś plany rewitalizacji ruiny, ale jak na razie, nic się tu nie dzieje.

Kontynuując spacer po Obornikach, udaję się do świątyni pod wezwaniem Św. Krzyża. Położona jest ona na dawnym przedmieściu obornickim, nieopodal ujścia Wełny do Warty.  Pierwotnie istniał tam niewielki drewniany kościółek, wzniesiony w 1604 roku, z fundacji dopiero co mianowanego biskupa poznańskiego, Wawrzyńca Goślickiego herbu Grzymała (Laurentius Goscilius Grimalius 1530-1607.)

W drugiej połowie XVIII wieku, ufundowana przez biskupa świątynia, była już w bardzo złym stanie. W 1766 roku, z fundacji obornickiej mieszczki, Łucji Łoyczykowskiej, ufundowany został nowy kościół, który „w spadku” po poprzedniku, otrzymał wezwanie Świętego Krzyża.

Budynek wzniesiono w konstrukcji ryglowej (drewniany szkielet wypełniony jest cegłą).  Świątynia jest jednonawowa, o nieco  węższym i niższym, trójbocznie zamkniętym prezbiterium.  Przy północnej ścianie prezbiterium znajduje się niewielka zakrystia. Korpus nawowy i prezbiterium nakryte są odrębnymi  dachami dwuspadowymi. Od zachodu, nad kruchtą, umieszczona jest wieża, której ściany oszalowane są deskami. Blaszany hełm wieży ma kształt cebulasty i zwieńczony jest latarnią. Wejście do świątyni znajduje się w południowej ścianie nawy. W jego nadprożu znajduje się belka z napisem fundacyjnym zawierającym imię i nazwisko fundatorki oraz datę budowy.

Choć wielokrotnie próbowałam zobaczyć wnętrze, zawsze zastawałam świątynię  zamkniętą  „na głucho”.  Kiedy mi na czymś zależy, potrafię być  konsekwentna i uparta…

Każdorazowo, bawiąc w Obornikach (a bywam tam stosunkowo  często), tradycyjnie sprawdzałam, czy może tym razem uda mi się wejść do środka. Niestety, jak dotąd, zawsze z tym samym, negatywnym rezultatem. Jednak moja wytrwałość, w końcu, przyniosła wyniki. Tym razem zauważyłam, iż pod kościół zajechała jakaś zorganizowana grupa (chyba na zamówioną mszę). Niewiele myśląc, wemknęłam się więc za nimi do środka… Musiałam się spieszyć, bo ksiądz już szykował się do liturgii, na szczęście wnętrze jest niewielkie, więc wszystko zdążyłam obejrzeć.

Wnętrze (chyba świeżo po remoncie) zachwyca!

Przekryte jest (wspólnym dla nawy i prezbiterium) płaskim stropem z fasetą zdobionym polichromią. Obecna malatura pochodzi z lat 20tych XX wieku i nawiązuje do roślinnych motywów ludowych. W prezbiterium umieszczono symboliczny wizerunek Oka Opatrzności, strop nad nawą pokryty jest wzorem imitującym kasetony.W wydzielonym szczątkową ścianą tęczową prezbiterium znajduje się późnobarokowy, architektoniczny ołtarz główny. Jego centralne pole zajmuje krucyfiks w rokokowej ramie.

Rokokowe są również ołtarze boczne i ambona.Nadwieszony chór muzyczny jest w części centralnej wybrzuszony,

Teren kościelny otoczony jest murowano-drewnianym ogrodzeniem. Niegdyś, bezpośrednio przy świątyni znajdował się cmentarz parafialny. Teraz, króluje tam bardzo wypielęgnowana zieleń także zimnotrwała. Od strony miasta, w murze osadzona jest bardzo efektowna, późnobarokowa brama. Wszystko to razem sprawia, że kościół św. Krzyża prezentuje się niezwykle malowniczo.  Może właśnie ze względu na tę niezwykłość połączoną z kameralnością, świątynia ta, jest często wybierana przez młode pary jako miejsce zaślubin.

Zadowolona z tego,co udało mi się zobaczyć, wracam na obornicki Rynek by tradycyjnie, w tamtejszej kawiarni „Jagódka”  zjeść ciacho i wypić  aromatyczną „małą czarną”. Bo, jak mówi Szefcia, Przed  końcem pracy należy się pokrzepić gdyż prawdziwa robota to dopiero w domu czeka…

„Arkadia”- wystawa w stołecznym Muzeum Narodowym

Podczas tego pobytu w Warszawie, namówiłam przyjaciół abyśmy wspólnie odwiedzili najnowszą wystawę w Muzeum Narodowym, poświęcona toposowi Arkadii. Wybraliśmy się na nią w niedzielne południe (bilety były na określoną godzinę) planując po wystawie spacer po starówce. Niestety, pogoda pokrzyżowała nam szyki, rozpadało się tak bardzo, iż z przechadzki musieliśmy zrezygnować. Musiały nam wystarczyć piękne, słoneczne widoki uwiecznione na wizerunkach mitycznej krainy wiecznej szczęśliwości, które zgromadzono w muzeum.

Ludzka tęsknota za idealną krainą wiecznej wiosny jest tak stara, jak sama ludzkość. Już biblijny raj, był odbiciem tej potrzeby obcowania z łagodną, obfitą i przyjazną człowiekowi naturą, w której nie ma miejsca na troski i cierpienie. Wyraz odczuwania tej potrzeby odnajdujemy również w starożytności a jej obraz kreślą m.in. Teokryt („Sielanki”) i Wergiliusz („Bukoliki”) którzy sławią ład, harmonię, wieczną młodość i szczęśliwość na łonie bujnej przyrody. Motyw Arkadii mający również swe odbicie w sztukach plastycznych wszystkich epok, dowodzi że tęsknota za mityczną „Arkadią” towarzyszyła ludzkości przez wszystkie wieki. Warszawska wystawa pozwala prześledzić jak w ciągu stuleci ewoluował obraz idealnej krainy.

W starożytności, oprócz ludzi miały ją zamieszkiwać także mityczne stwory jak zapraszający do tańca satyrzy czy frywolne nimfy. Warszawską wystawę otwiera właśnie marmurowy satyr ( pochodząca z I/II wieku naszej ery rzymska kopia greckiego posągu) który na tę okazję przyjechał z paryskiego Luwru.

Nawet w średniowieczu, którego ideologia programowo skierowana była bardziej na sprawy boskie niż cielesne, w sztukach plastycznych pojawiają się (choć niesamodzielnie) motywy ogrodów w postaci biblijnego (utraconego) raju, ogrodu różanego czy tak zwanego „hortus conclusus”. Owe wyobrażenia stanowią dowód, iż nawet w tej epoce odczuwano potrzebę obcowania z przyrodą i sławienia jej piękna. Do mitycznej Arkadii w jej czystej postaci powrócił renesans, który czerpał z filozofii starożytnych i nie wahał się sławić natury we wszystkich jej postaciach, także poprzez afirmację radości, piękna ciała ludzkiego oraz erotyki. Na obrazach i przedmiotach pochodzących z tej epoki bez trudu odnajdziemy sceny, na których przedstawiono ludzi cieszących się urokami przyrody, pląsających na tle przyrody czy odpoczywających w cieniu drzew.

Motywy te pojawiają się nie tylko na obrazach ale także na ozdobnych przedmiotach codziennego użytku takich jak majolikowe talerze czy tkaniny.

Po tematykę Arkadii w tym czasie sięga już nie tylko sztuka włoska. Także w północnej Europie pojawiają się obrazy, które obraz idealnej krainy przenoszą „na swój teren” adaptując motyw do miejscowej przyrody. Zamiast cytrusowych gajów,śródziemnomorskiej roślinności i antycznych ruin uwieczniają bliższe sobie pejzaże zachowując jednak na nich sielski nastrój.

Kiedy sztywna ceremonialność baroku i ciasny gorset kontrreformacji stały się nie do zniesienia człowiek znów zatęsknił do nieskrępowanej radości obcowania z naturą. Prawdziwa eksplozja tematu idyllicznej przyrody pośród której hasają wystylizowane na pasterki damy, nastąpiła w epoce rokoka. Modę na takie motywy w sferach dworskich zapoczątkowała Madame Pompadour w swoim Petit Trianon, a kontynuowała Maria Antonina.

W dobie rokoko eleganckie, ubrane w krynoliny pasterki, wiodą na atłasowych wstążkach ufryzowane owieczki, a kawalerowi w upudrowanych perukach przygrywają im na fletach lub cytrach.

Tego typu sceny możemy obserwować nie tylko na obrazach. Także szczególnie popularne w tej epoce bibeloty, chętnie sięgały po bukoliczną tematykę. Sielskie sceny zdobiły również przedmioty użytkowe jak n.p. wachlarze.

Na wystawie zaprezentowano nawet stylizowane na „pasterskie”, stroje i akcesoria ówczesnych elegantek. Frywolności rokoka kres położyła okrutna końcówka XVIII stulecia. Rewolucja francuska, wojny, walki narodowo-wyzwoleńcze i początki rewolucji przemysłowej zmusiły ludzkość do porzucenia marzeń o Arkadii i sielskim życiu. Jednak już w następnym stuleciu, owa naturalna dla człowieka potrzeba obcowania z naturą, powróciła, choć w nieco innej wersji.

W sztuce, obok wystylizowanych scen z życia wyższych sfer zaczynają się pojawiać chłopskie rusałki, rodzimi faunowie, „ogrody nieplewione”, przyroda nieujarzmiona.

Zmienia się symboliczna wymowa dzieł, idealistyczny sposób przedstawienia natury ustępuje realizmowi, zwiększa się ekspresja ale tęsknota za krainą wiecznej szczęśliwości pozostaje obecna także w XIX wieku. Czasem zostaje ona przyodziana w antyczny kostium jak na obrazie Siemiradzkiego, gdzie scena łowienia ryb nawiązuje do rzymskiej sielanki.

Okrutny wiek XX tylko spotęgował marzenia o idealnym świecie, w którym króluje nieskrępowana przyroda, poezja, muzyka i zmysłowa miłość. W Polsce już z w pierwszej połowie stulecia wieku realizowali je np. J. Mehoffer, Zofia Stryjeńska, Jacek Malczewski.

Te tematy opiewali też najwięksi malarze impresjonizmu, postimpresjonizmu i kolejnych kierunków artystycznych.

We Francji Pierre Bonnard malował swą „Symfonię pastoralną” a w Polsce Waliszewski „Wyspę miłości” będącą parodią „Odjazadu na Cyterę” J.A, Watteau, i oba te obrazy nawiązują do tematyki bukolicznej.

Na koniec swej wizyty w Muzeum Narodowym jeszcze przechodzę przez galerię sztuki nowożytnej. Jednak, percepcja sztuki też ma swoje określone granice więc tym razem wybieram tam tylko „swoje ulubione” dzieła.

Inne działy też będą musiały poczekać na moją kolejna wizytę w Warszawie. Powiedzenie „co za dużo, to niezdrowo” odnosi się także do sztuki…

„Świat nie jest taki zły”. Podróż przez polską muzykę lat 50tych w recitalu A. Lajborka.

„Jakie masz plany na piątkowy wieczór?” – Zapytała mnie najlepsza z Szefowych. „Nie ma żadnych” -odparłam zgodnie z prawdą. Dopiero była środa i piątek wydawał mi się jeszcze zbyt odległy aby coś planować. -„No to już masz -poinformowała mnie radośnie- idziemy do teatru”.

Obie bardzo lubimy recitale A Lajborka. Byłyśmy już na dwóch, poświęconych radzieckiej piosence literackiej i zawsze dobrze się bawiłyśmy.

Tym razem artysta sięgnął po polskie przeboje lat pięćdziesiątych XX wieku. Każdą z piosenek poprzedzał monolog naświetlający historyczne tło jej powstania, przypominający sylwetki twórców oraz przytaczający związane z nimi anegdoty. Z opowieściami współgra scenografia na którą składają się zarówno sprzęty powojennego mieszkania jak i fragmenty „Kroniki Filmowej”.

Siermiężne czasy lat pięćdziesiątych dziś nie jawią się jako czas rozśpiewany, a nawet, jeśli już, to raczej z pieśnią masową, patriotyczną, zagrzewającą do wytężonej pracy lub sławiące zdobycze socjalistycznej ojczyzny. Reprezentantek tego nurtu oczywiście nie mogło zabraknąć na recitalu. Na szczęście, zamiast np. marszowego hymnu organizacji Służba Polsce, (… „Znów się pieśń na usta rwie SP hej SP, nierozłączne siostry dwie, młodzież i SP…”) artysta wybrał melodyjny walczyk T. Sygetyńskiego z filmu „Przygoda na Mariensztacie”, „Jak przygoda, to tylko w Warszawie” oraz popularną niegdyś piosenkę, „Na prawo most”.

Dalej, przy wtórze gitary, artysta przypomniał największe polskie hity tamtych czasów jak: „Złoty pierścionek”, „Pierwszy siwy włos” czy „Kasztany”. Jako, że to przeboje melodyjne, o niezbyt skomplikowanych słowach, dało się je także półgłosem ponucić, do czego artysta bardzo zachęcał. Po muzycznej porcji nastąpiła kolejna sekwencja słowna, podczas której Andrzej Lajborek opowiadał o, dziś już prawie całkiem zapomnianych, piosenkarkach i piosenkarzach tamtych lat. Przytoczył historię Nataszy Zylskiej, której podczas studiów w warszawskiej PWST legendarny pedagog, profesor Aleksander Bardini, kariery scenicznej nie wróży. Natalia Zygelman (bo tak się naprawdę nazywała) studia rzuciła i powróciła do Katowic. Tam, występując z orkiestrami tanecznymi takich znakomitości jak J.Harald czy J. Cajmer, W. Kazanecki, zrobiła zawrotna karierę. Przytoczył też kilka anegdot o Marcie Mirskiej, artystce obdarzonej przepięknym altem i nader przykrym charakterem.

Wspomniał też o karierze Jana Danka, Janusza Gniatkowskiego, Zbigniewa Kurtycza. Nie były to nudne biogramy, ale zbiór historyjek związanych bądź z przytaczana postacią, bądź osobistych wspomnień artysty kojarzonych z daną piosenką.

Poza „oficjalnym”, radiowym repertuarem muzycznym, na fali gomułkowskiej odwilży, zaczęły tworzyć się kabarety takie jak legendarny STS, z którego repertuaru artysta brawurowo przytoczył, stanowiącą credo Studenckiego Teatru Satyryków, piosenkę A. Jareckiego: „Mnie nie jest wszystko jedno”. Piosenki kabaretowe zazwyczaj funkcjonowały wówczas poza oficjalnym obiegiem, dostęp do nich był utrudniony, w początkowym okresie spektakle nie były nagrywane a mimo to, nucił je kraj. A. Lajborek przypomniał także sylwetkę T. Chyły, gwiazdy gdańskiego teatrzyku Bim Bom i zaśpiewał jego balladę „Sen psa”. Z pewnym zdziwieniem dowiedziałam się, że popularna w latach 90tych, wykonywana przez Urszulę piosenka „Konik na biegunach” została napisana już w początku lat 60tych dla potrzeb kabaretu „Cyrulik”. Wówczas, kompozycja J. Dybka ze słowami F. Serwatki nie zrobiła większej kariery. Wykonywał ją Michał Chochman i miał ją zaśpiewać na festiwalu w Opolu, ale decyzją Rady Programowej, piosenka „przepadła”. Na fali marca 1968 roku, żydowskiego pochodzenia Chochman, opuścił Polskę i zamieszkał w Stanach Zjednoczonych. W dwadzieścia lat później, w swym amerykańskim domu gościł małżeństwo Urszulę i Staszka Zybowskiego. To im zaproponował nową aranżację ”Konika’, który w wersji ostro rockowej stał się wielkim przebojem.

Koncert kończy piosenka J. Afansjewa „Niech no tylko zakwitną jabłonie”, z której został zaczerpnięty tytuł recitalu.

Niewątpliwą zaletą recitali A. Lajborka jest fakt, iż artysta nie tylko zezwala, ale wręcz zachęca do śpiewania wraz z nim. Początkowo widownia z rezerwą podchodzi do tych zaproszeń, jednak pod koniec, rozśpiewała się na dobre. Refren „Cichej wody” i „Świat nie jest wcale zły” wybrzmiały już „pełnym głosem”. Mam cichą nadzieję, że artyście wystarczy sił i chęci aby za jakiś czas sięgnąć po polski repertuar lat 60 tych, który dobrze pamiętam z dzieciństwa. Na razie jednak wszystkim polecam zobaczenie i usłyszenie „na własne uszy” tej muzycznej podróży w przeszłość..

Kościół św Stanisława biskupa w Chybach i pałac Griebla w Napachaniu

Nie tak dawno temu pisałam o wypadzie do podpoznańskich Chyb i przygodach związanych z dotarciem do tamtejszego dworu. Wówczas nie udało nam się zobaczyć zabytkowego kościółka, któremu patronuje święty Stanisław ze Szczepanowa. Tym razem, postanowiłyśmy nadrobić ówczesną „kuchę”, pojechać jeszcze raz i wreszcie „zamknąć temat” Chyb.

Na mapie wszystko wydawało się proste.  Kościół stoi na zadbanym terenie, prowadzi doń utwardzona droga, nie przewidywałyśmy żadnych problemów z jego obejrzeniem. Nie po raz pierwszy, bardzo się pomyliłyśmy…

W ramach spaceru (no zgódźmy się, że nie całkiem pieszego) wybrałyśmy się do Chyb aby obejrzeć kościółek. Samochód zostawiłyśmy na parkingu i ruszyłyśmy dalej „z buta”. Daleko nie uszłyśmy… Wlot drogi, która powinna doprowadzić nas do kaplicy, zagradzała brama z napisem „teren prywatny”. Brama oczywiście zamknięta na kłódkę. Obok znajduje się, prowadząca na teren dworskiego parku, druga brama, także opatrzona tabliczką „teren prywatny”,z którą miałyśmy okazję się zapoznać, gdy szukałyśmy dworu, Suchorzewskich. Tym razem ta brama była szeroko otwarta a przy remontowanym dworze dziarsko uwijała się ekipa budowlana, którą zapytałyśmy o możliwość dotarcia do kościoła.

Jeden z zagadniętych panów powiedział, że z tego, co się orientuje, to interesujący nas kościół (a przy okazji i bramę) otwierają jedynie dwa razy w roku.  Ale kiedy zobaczył, że miny nam zrzedły, podpowiedział, że ewentualnie można doń próbować podejść, przedzierając się przez krzaki i dziurę w płocie. Wprawdzie, wyjeżdżając na spacer, nie ubrałyśmy się stosownie do ambitnego mierzenia się z błotem, chaszczami, siatkowymi ogrodzeniami, ale co nam szkodziło popróbować? Udałyśmy się na poszukiwanie owej dziury w płocie.

Zdaje się, że cała ekipa budowlana popatrzyła na nas z niedowierzaniem, po czym z dachu dworu, zapewne z rozbawieniem, śledziła nasze poczynania…

Dziurę w płocie znalazłyśmy bez większych trudności, przygięta do ziemi siatka wskazywała, że nie my pierwsze korzystamy z tego przejścia. Dalej było nieco gorzej, bo splątane wyjątkowo czepliwe gałęzie, błoto i zbutwiałe liście pod nogami nakazywały zwolnienie tempa i uważne stawiania kolejnych kroków, ale w końcu, bez większych uszczerbków w zdrowiu i odzieży, udało nam się stanąć na stabilnym gruncie betonowych płyt. Owa droga zawiodła nas przed fasadę urokliwego kościółka.

W przeszłości pełnił on funkcję prywatnej kaplicy dworskiej. Prawdopodobnie został on wzniesiony ok 1660/1670 roku przez Urszulę z Sadowskich ze Słupna herbu Nałęcz i Stanisława Potockich herbu Srebrna Pilawa, na co wskazywałoby też nadanie kaplicy wezwania św. Stanisława, który był również patronem domniemanego fundatora. Niektóre źródła podają, że inwestorem był syna Urszuli i Stanisława, Przecław Potocki (?-1709), który w owym czasie piastował stanowisko burgrabiego poznańskiego i łowczego kaliskiego. Był on wówczas żonaty z Marianną z Hersztopskich herbu Nałęcz, która urodziła mu synów Adama, Andrzeja i Jana oraz córki Ewę i Zofię.

Z czasem Przecław doczekał się nominacji na kasztelana rogozińskiego, oraz ożenił się po raz drugi, na małżonkę wybierając Annę z Odrowążów Mieszkowskich, która w małżeństwie obdarzyła go kolejnymi trzema synami ( Florianem, Kazimierzem i Stefanem) i córką Ludwiką.

Wzniesiona przez Potockich dworska kaplica miała stanowić dziękczynne wotum za ocalenie rodziny w czasach potopu szwedzkiego. Uroczyście poświęcił ja sufragan poznański, bernardyn Maciej Marian Kurski herbu Prawdzic. W końcówce XVII stulecia, Przecław Potocki sprzedał Chyby wraz kaplicą krewnej swej drugiej żony, Kunegundzie Mieszkowskiej herbu Odrowąż. Od niej, majątek zakupili Suchorzewscy, którzy także oddawali się prywatnej dewocji. w dworskiej kaplicy. Nie wiem, jakie były losy świątyni w czasach, kiedy Chyby znalazły się w rękach Komisji Kolonizacyjnej. Trudno mi powiedzieć, czy nadal pełniła swe sakralne funkcje, czy zamknięta niszczała.

Obecnie kościółek stanowi własność parafii Józefa Oblubieńca w Baranowie, ale prawdopodobnie nie jest zbyt często wykorzystywany do celów liturgicznych.

Budynek wzniesiony jest na planie prostokąta i nakryty dachem dwuspadowym. W płaskiej (jak na barok) fasadzie pionowego trójpodziału dokonują pilastry o prostych kapitelach. Oś centralna akcentuje otwór drzwiowy ujęty w arkadowy portal oraz zamknięta łukiem wycinkowym blenda okienna, umieszczona w szczycie. szczyt fasady obejmują łagodne spływy, a wieńczy go trójkątny naczółek. Ściany boczne przeprute są oknami zamkniętymi łukiem wycinkowym, a przy prosto zamkniętym prezbiterium umieszczono niewielką zakrystię.

Drzwi do kościoła zamknięte są na głucho i na dodatek zabezpieczone solidną kratą. Podobno, kościół posiada późnorenesansowy tryptyk z XVI/XVIIwiecznymi wizerunkami śś. Pawła i Franciszka oraz wyobrażeniem Ecce Homo a także obrazy przedstawiające św. Kazimierza i Zdjęcie z Krzyża. Niestety, zobaczenie tego wyposażenia dane jest rzadko i tylko nielicznym. Szkoda…

Jak już wspomniałam, otoczenie kościoła jest zadbane. W cieniu dostojnych świerków ustawiono posążek Matki Boskiej stoi też konstrukcja dzwonnicy.

Niestety, wiszący tam do niedawna dzwon z 1853 roku wykonany w poznańskiej firmie C. Bresse, został skradziony w maju 2022 roku. Do tej pory się nie odnalazł, najprawdopodobniej, przez jakiś barbarzyńców został oddany na złom i przetopiony…

Do samochodu wracamy, przedzierając się przez krzaki tą sama drogą, którą tu dotarłyśmy. Już siedząc w aucie zastanawiamy się, dokąd jeszcze mogłybyśmy pojechać. W końcu decydujemy się zobaczyć, co zmieniło się w Napachaniu. Tamtejszy pałac w stylu Queen Anne należy do ciekawszych budynków rezydencjonalnych w okolicy, a jakoś nie ma szczęścia do właścicieli, co rusz, wystawiany jest na sprzedaż. Historię obiektu już kiedyś przytaczałam.

Tutaj tylko przypomnę, że pałac wzniesiono dla Rudolfa Griebla w 1897 roku, a projekt sporządziła berlińska spółka Hermann Solf& Franz Wichards.

Fasada budynku bardzo dobrze widoczna jest od strony szosy, stamtąd można też obejrzeć coraz bardziej popadające w ruinę budynki folwarku. My, rozgrzane przeprawą w Chybach, tym razem decydujemy się przejść przez dworski park i przyjrzeć się elewacji tylnej i bocznej pałacu.

 Porośnięty starodrzewem park, w którym jeszcze dzisiaj można odszukać ślady dawnego układu alei, jest zaniedbany. Sądząc z licznie pozostawionych szklanych i blaszanych opakowań po napojach wyskokowych, obszar parku stanowi ulubioną miejscówkę tej części mieszkańców, którzy w tej plenerowej scenerii lubią improwizować wszelakie degustacje. O ile można zrozumieć chęć przebywania w cieniu dostojnych drzew, a nawet potrzebę wypicia czegoś mocniejszego, o tyle pozostawiania po sobie śmieci, zrozumieć się nie da.

W parku znajduje się też dość zarośnięty staw, a także rwący po ostatnich opadach strumień, który stanowi naturalną granicę między parkiem a pałacem. Na cieku umieszczony jest ceglany most z dwoma arkadowymi przepustami i stylową nadbudową.

Także pozostałe elewacje pałacu (choć skromniejsze niż fasada) prezentują się okazale za sprawą różnobarwnego budulca oraz detalu architektonicznego. „Na oko” w budynku nic się nie dzieje, nie widać, aby trwał tam jakiś remont, jednak widniejący z daleka baner z napisem „for sale” zniknął. Może to oznaczać, że ktoś pałac znów ktoś kupił…

W powrotnej drodze do Poznania zahaczamy jeszcze o Golęczewo, o którym niegdyś pisałam. Przejeżdżając przez wieś konstatujemy, że coraz więcej pięknych zabudowań zostało pieczołowicie odremontowanych i że zachowując swój niepowtarzalny charakter, miejscowość wypiękniała…

Kobylepole, dawny majątek Mycielskich herbu Dołęga

Kiedy pierwszy raz wybrałam, się na Kobylepole, stricte zimowa aura pozwoliła jedynie  na obejrzenie zabudowań browaru wzniesionego przez Józefa Mycielskiego herbu Dołęga.  Ponieważ  budynki zakładu piwowarskiego, to jedynie część  dawnego majątku Mycielskich, odwiedziłam Kobylepole po raz wtóry. Przy drugiej wizycie, aura była znacznie przychylniejsza,  mogłam pozwolić sobie na  dłuższy spacer po parku i okolicy.

Dziś Kobylepole to część miasta Poznania, kiedyś  były to rozległe włości należące do przedstawicieli  jednej z najbardziej zasłużonych, wielkopolskich rodzin ziemiańskich.

Czytaj dalej

Wiązownica Kolonia- pałacyk Wasiliego Wasilijewicza Pogodina

Droga do Wiązownicy Kolonii była tyleż malownicza, co kręta, wąska i „pod górkę”. Na dodatek, częściowo zasypana śniegiem więc przez większą część jazdy odczuwałam silne wyrzuty sumienia, że namówiłam Tomka na tę wyprawę. Miałam pełną świadomość, iż pojechał wyłącznie ze względu na mnie, jako że sam nie jest entuzjastą podziwiania architektury rezydencjonalnej. Nie wiem, czy obiecana w zamian szarlotka, w pełni zrekompensowała mu trudy „robienia za kierowcę”…

Historia Wiązownicy jest interesująca. Pierwsze, pisemne wzmianki o miejscowości pochodzą z połowy XIII wieku. Wtedy to, przedstawiciel małopolskiej linii Piastów, książę Bolesław V zwany Wstydliwym, nadał Wiązownicę ufundowanemu przez siebie klasztorowi klarysek w Zawichoście. Siostrzyczki niezbyt długo cieszyły się książęcą fundacją. W 1257 roku przeniesiono je do Skały, a na ich miejsce, do Zawichostu sprowadzono męski zakon franciszkanów. Zawichowscy franciszkanie musieli jednak wieś sprzedać lub wymienić, bo w XV stuleciu, Wiązownica na powrót stała się własnością królewską. W owym czasie we wsi stał już drewniany kościół pod wezwaniem św. Michała Archanioła, pracowały dwa młyny oraz działały dwie karczmy.

W końcówce XVI wieku dzierżawę Wiązownicy otrzymał wojewoda poznański, Hieronim Gostomski herbu Nałęcz. Był on żonaty z Urszulą z Leliwitów Sieniawskich, która urodziła mu syna Jana oraz córkę, Annę Zofię. Po śmierci pierwszej żony (którą godnie pochował w kaplicy Gostomskich w Środzie Wlkp.) Hieronim Gostomski ożenił się ponownie, poślubiając Aleksandrę Sapiehę herbu Lis. Ta obdarzyła go synem Zygmuntem Ferdynandem. W trakcie swego życia Hieronim Gostomski zmieniał nie tylko żony ale i wyznania. Początkowo był gorliwym luteraninem, ale po 1589 roku, dokonał konwersji na katolicyzm i stał się zagorzałym wyznawcą tej religii. Prawdopodobnie, dzierżawę Wiązownicy utrzymał też jego syn Jan Gostomski. Dzierżył on województwo kaliskie, szereg starostw a król, Zygmunt III Waza powierzył mu delikatne poselstwo do cesarza Rudolfa II. Podobnie jak ojciec, zmienił wyznanie na katolickie i także był dwukrotnie żonaty (z Zofią Firlejówną herbu Lewart i Zofią Tęczyńską. herbu Topór). Pod zarządem Gostomskich wieś doskonale się rozwijała, jednak wraz z ich odejściem nastąpił regres miejscowości.

W XVII stuleciu gospodarcze znaczenie Wiązownica Kolonia zaczęła podupadać a z początkiem XVIII wieku została wydzierżawiona staroście kotelnickiemu, Samuelowi Nahoreckiemu herbu Kościesza. Po utracie przez Polskę niepodległości majątek znalazł się w granicach najpierw zaboru austriackiego, później rosyjskiego. W 1835 roku, car Mikołaj I Romanow, Wiązownicę ofiarował za poniesione dla imperium zasługi, senatorowi, generałowi armii Iwana Paskiewicza, Wasilijowi Wasilijewiczowi Pogodinowi. Ten carski urzędnik nie był bogaty „ni z domu, ni z urodzenia” przyjął więc dar z wdzięcznością (stąd ma pochodzić nazwa posiadłości „Dzięki”) i potraktował go jako wielka szansę na nobilitację. Rzeczywiście, w 1840 roku nadano mu szlachectwo i herb, co pozwoliło mu uważać otrzymany majątek za gniazdo rodowe i podjąć decyzję o budowie stosownej rezydencji.

Wasilij Wasilijewicz Pogodin był żonaty z Jeleną z Kazaków Szeremietiewową (1780-1829), kobietą wywodząca się z chłopskiego stanu, o bujnej (eufemistycznie mówiąc) przeszłości. Jelena, jako młoda dziewczyna parała się aktorstwem w prywatnym teatrze Szeremietiewów. Tam „dała się zauważyć” hrabiemu Michałowi Szeremietiewowi, który oficjalnie uczynił z niej piastunkę swego syna Dymitra, nieoficjalnie zaś, jako że był „szczęśliwie” żonaty, nałożnicę. Urodziła mu trzech synów, a kiedy ślubna hrabina Praskowia z Kowalow Szeremietiew na wieki zamknęła oczy, Jelena mogła wreszcie wyjść za swego kochanka. Zanim, Michał Szeremietiew zmarł, zadbał o przyszłość młodej żony i synów wyrabiając im tytuł „baronów Cesarstwa Austriackiego” oraz nazwisko „Istrow”.

W 1814 roku, kiedy wychodziła za Wasilija Pogodina, Jelena była już wdową z trójką małoletnich synów. W rok po ślubie przyszła na świat córka Jeleny i Wasilija, Aleksandra. W kolejnych latach urodzili się synowie Wasilij (1816) i Mikołaj (1817). Jelena nie doczekała przeprowadzki do Wiązownicy, zmarła w 1829 roku, ale córka Aleksandra odwiedzała ojca w Królestwie Polskim i nauczyła się języka polskiego. Jeszcze jako dziecko, w Petersburgu, Aleksandra poznała znakomitego szachistę Aleksandra Pietrowa. Był on przyjacielem jej ojca, należeli do jednego klubu szachowego (podobno , do tego samego należał poeta Aleksander Puszkin) i bywał w domu Pogodinów. Podczas tych wizyt miał uczyć sześcioletnią dziewczynkę grać w szachy. W 1836 roku, trzydziestosiedmioletni wówczas Aleksander Pietrow poprosił o rękę „Saszeńki” i para ta pobrała się kwietniu 1836 roku. Ślub odbył się w cerkwi garnizonowej w Warszawie.

Po śmierci teścia Aleksander Pietrow został zarządcą majątku Osiek, do którego należała Wiązownica. Już wcześniej, pracując w Warszawie i Puławach, Rosjanin nawiązał przyjacielskie stosunki z Polakami. Przyjaźnił się m.in. z Romualdem Trauguttem, który bywał w jego domu. Kiedy, z powodu pogrzebu Pogodina w lutym 1863 roku Pietrow przyjechał do Wiązownicy, spotkał się z Marianem Langiewiczem, którego oddział wsparł konkretnym darem koni, wozów, uprzęży i jedzenia. Przy okazji miał też poznać adiutantkę generała, pół Polkę, pół Rosjankę, Henrykę Pustowójtównę.

Aleksandra z Pogodinów Pietrowa angażowała się w przedsięwzięcia społeczne na rzecz Polaków. W odziedziczonym po ojcu majątku założyła szkołę i bibliotekę, wydała wojnę alkoholizmowi likwidując wiejskie karczmy. Po wybuchu Powstania Styczniowego, rodzina Pietrowów nie chcąc być świadkiem carskich represji, opuściła królestwo Polskie i udała się w podróż po Europie (Paryż, Wiedeń) a następnie skierowała się do Petersburga. Także dzieci państwa Pietrow (Wasilij, Jelena, Maria, Eudokia i Aleksander) były wychowywane w duchu sympatii dla Polaków.

W październiku 1863 roku, nieopodal Wiązownicy przechodził powstańczy oddział płk. Dionizego Czachowskiego. 21 X 1863 roku, pod Rybnicą, powstańców Czachowskiego zaatakował oddział majora Czuti. Doszło do zażartej walki jednak Powstańcom udało się przebić przez rosyjskie oddziały i ruszyć w kierunku Klimontowa. Zgodnie z ustaleniami, powstańcza piechota pod dowództwem mjr Karola Zajkowskiego, miała zanocować w majątku „Dzięki” a następnie połączyć się z oddziałem. W dzień później, pod Jurkowicami, prowadzeni przez kpt. Augusta Rosnera Powstańcy wpadli w założona przez Rosjan zasadzkę. Walka z trzykrotnie silniejszym nieprzyjacielem skończyła się klęską powstańców, oddział poniósł ciężkie straty i został kompletnie rozbity. Poległ dowódca kpt. August Rosner ps. „Róża”, od kuli zginął też Melchior Dowgiałło, staszowski lekarz niosący pomoc rannym w bitwie. Za pomoc Powstańcom Rosjanie ukarali zarządcę Jurkowic Władysława Białoskórskiego herbu Abdank. Został przez kozaków zatłuczony na śmierć.

W początkach lat 60tych XIX wieku, do Wiązownicy, rodzina Pietrowów przyjeżdżała na wakacje, ich codzienne życie toczyło się w Warszawie gdzie Aleksandra współpracowała ze stołecznym Towarzystwem Dobroczynności. Zajmowała się rodzinami polskich patriotów uwięzionych w cytadeli lub zsyłanych w głąb Rosji. Wspierała je zarówno mentalnie wyjednując zezwolenia na widzenia czy pisząc kolejne petycje o ułaskawienie, jak i materialnie zaopatrując w żywność, odzież czy gotówkę. Na znak solidarności z Polkami nosiła ‚żałobę narodową” narzuconą w 1861 roku po pogrzebie pięciu Polaków zabitych podczas manifestacji na Krakowskim Przedmieściu. W jej warszawskim mieszkaniu, konspiracyjnie spotykali się spiskowcy zarówno polscy jaki rosyjscy (A. Potiebnia, R. Traugutt. P. Śliwicki, I. Arnhold i inni). Była też założycielką, inwestorką, edytorką, a jak trzeba było też kolporterką, pisma „Czytelnia Niedzielna”

Kolejnym dziedzicem Wiązownicy został syn Aleksandry, Wasilij Aleksandrowicz Pietrow (1837-1915). Obecnie pałacyk „Dzięki” stanowi własność prywatną i znajduje się w rękach potomka rodziny Pietrowów.

Pałacyk „Dzięki” w Wiązownicy wzniesiono w latach czterdziestych XIX wieku. Za projektanta budynku uważa się Adama Idźkowskiego, budowniczego zamku i pałaców cesarskich w Warszawie i Skierniewicach.

Pałacyk został założony na planie prostokąta. Jest wielobryłowy, zasadniczo dwukondygnacyjny, posiada jednak też czterokondygnacyjne człony: okrągłą, kamienną wieżę, aneks na planie kwadratu, oraz łączącą te części, klatkę schodową.

W dwukondygnacyjnej fasadzie umieszczono dwa płytkie ryzality skrajne. Są one nakryte osobnymi dwuspadowymi dachami w układzie szczytowym. Wejście główne prowadzi przez arkadowy ganek wgłębny poprzedzony kilkoma jednobiegowymi schodami. W drugiej kondygnacji, na osi, umieszczono ażurowy balkon. W partii parteru ściana frontowa w nosi ślady boniowania. Ta część budynku nakryta jest dwuspadowym dachem z oknem powiekowym.

Otwory okienne budynku są prostokątne i zamknięte arkadowo. Ciekawym zabiegiem artystycznym jest zestawienie okrągłej kamiennej wieży, z tynkowanymi płaszczyznami reszty budynku. Zapewne miało to dać efekt wielopokoleniowej budowli, która przez wieki rozwijała się wokół średniowiecznego donżonu.

W łączniku między wieżą a korpusem umieszczono prostokątny, kamienny portal z niewielkim herbem. Gryf. Prawdopodobnie, to wtórny, zaimplantowany element, gdyż nie pokrywa się on z umieszczonym na ścianie łukiem arkady.

Senator W. Pogodin nie ograniczył się jedynie do wzniesienia pałacu. Na terenie swej posiadłości wybudował także budynek gospodarczy, założył angielski ogród a dla opiekującego się terenami zielonymi ogrodnika kazał postawić osobny domek. Mimo, iż sam był wyznawcą prawosławia, zaangażował się w budowę we wsi katolickiego kościoła, przy którym założył cmentarz. 

Po obejrzeniu pałacyku (niestety był zamknięty, nie udało się zobaczyć wnętrz) jedziemy pod kościół wzniesiony w Wiązownicy Kolonii przy finansowym udziale W. Pogodina.

Murowana świątynia nosząca wezwanie Michała Archanioła została zbudowana w 1844 roku w stylu późnoklasycystycznym. W 1865 roku, na terenie przykościelnym, postawiono wolno stojącą dzwonnicę.

W latach 1912-1916 kościół rozbudowano o dwie kaplice boczne (św. Michała Archanioła i św. Barbary) i prezbiterium. W 1924 roku, malarz Bolesław Nawrocki wykonał polichromie naścienne. Ku mojej radości, kościół zastałam otwarty mogłam wiec zobaczyć jego wnętrze.

Nieopodal świątyni znajduje się cmentarz. Jest to stosunkowo nowa nekropolia założona w 1915 roku.

Poprzedni, jeszcze XIX wieczny cmentarz jest obecnie prawie całkowicie niedostępny, zarośnięty i zaniedbany. Jedynie mocno już kruszejący kamienny mur i ściana starych akacji wskazują, iż niegdyś było to miejsce pochówków.

Tuż przed odjazdem z Wiązownicy dokumentuję jeszcze, pochodzący z 1909 roku drewniany budynek starej szkoły powszechnej. Została ona wzniesiona z funduszy gminnych za zgodą rządu rosyjsko carskiego. W 1938 roku, budynek rozbudowano i nadal pełnił funkcje edukacyjne.

Tuż za nim znajduje się kamienna „latarnia leśna” prawdopodobnie pochodząca z początków XVIII stulecia. Była ustawiona przy szlaku z Sandomierza do Krakowa a jej funkcją było wskazywanie drogi. W górnej części kamiennego, pięciometrowego słupa znajduje się palenisko, którego ogień wskazywał drogę nocnym podróżnym. W 2015 roku latarnię poddano renowacji.

„Dziwny przypadek psa nocną porą” spektakl w warszawskim Teatrze Dramatycznym

Wyjazdy do stolicy zawsze staram się połączyć z możliwością obejrzenia jakiegoś ciekawego spektaklu w jednym z warszawskich teatrów. Nie jest to proste, gdyż na ogół, kiedy planuję podróż, większość biletów teatralnych jest już wyprzedana więc wybór sztuk, które ewentualnie chciałabym obejrzeć, jest mocno ograniczony. Po żywej dyskusji, wraz z przyjaciółmi wybraliśmy, wystawianą przez stołeczny Teatr Dramatyczny, sztukę będącą adaptacją bestsellerowej powieści Marka Haddona: „Dziwny przypadek psa nocną porą”.

Dotarcie do teatru zajęło nam nieco więcej czasu, niż pierwotnie zakładaliśmy więc atmosfera w grupie była nieco nerwowa. Na dodatek, żadne z nas nie pamiętało, z której strony PKiN jest wejście do teatru, skutkiem czego obiegliśmy niemal trzy elewacje, zanim trafiliśmy na właściwą. Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło, bo kiedy dotarliśmy, do wnętrza, nie było już kolejek do szatni. Przed pierwszym dzwonkiem zdążyliśmy jeszcze rozejrzeć się po foyer i zrobić krótki przegląd „w czym się teraz w stolicy do teatru chodzi?”. No cóż, chodzi się we wszystkim od mocno wieczorowych kreacji po dresy.

My, wybraliśmy najbezpieczniejszy styl casualowy, który sprawdza się zawsze i wszędzie.

Na dalsze analizy socjologiczne zabrakło czasu, zabrzmiał pierwszy dzwonek. trzeba było wejść na widownię. Otwarta scena intrygowała skromną i funkcjonalną scenografią.

Głównego bohatera, piętnastoletniego Christophera Bonne (bardzo dobry w tej roli Konrad Szymański) poznajemy w momencie, w którym odkrywa, że ktoś zabił Wellingtona, psa sąsiadki. Już z pierwszych zachowań chłopaka można zorientować się, że cierpi on na zespół Aspergera, ze wszystkimi charakterystycznymi dla tej przypadłości cechami. Z jednej strony, jest genialny, spostrzega wiele szczegółów niezauważalnych przez innych, ma fenomenalną pamięć i fascynuje go kosmos. Z drugiej, ma spore kłopoty z relacjami interpersonalnymi, fobie i natręctwa. Nie znosi tłumów, hałasu, toleruje jedynie potrawy w kolorze czerwonym, nie pozwala się dotknąć.

Oskarżony o zabicie psa Christopher, postanawia sam odnaleźć zabójcę, co przy jego niechęci do kontaktów z ludźmi jest sporym wyzwaniem. Swoje spostrzeżenia i wnioski z nich płynące starannie zapisuje z zamiarem napisania książki. Pierwsze próby zagadnięcia sąsiadów w celu uzyskania informacji, spełzają na niczym. Na dodatek, prowadzonemu śledztwu stanowczo sprzeciwia się Ed Boone, ojciec Christophera i jego jedyny opiekun (Marcin Sztabiński). Próbuje on przekierować myśli Christophera na możliwość zdawania matury z matematyki, który to egzamin byłby ewenementem w szkole specjalnej, do której chłopak uczęszcza. Matura stałaby się dla chłopaka przepustką do spełnienia marzenia o studiowaniu astronomii i zostaniu kosmonautą. W dążeniach do uzyskania większej pewności siebie i osiągnięcia matury, Christophera wspiera nauczycielka, pani Siobhan (Katarzyna Herman), która życzliwie odnosi się do pisanej przez chłopca książki i nawet proponuje mu adaptację jej na sztukę.

W trakcie swego dochodzenia chłopak odkrywa też starannie skrywany przez ojca sekret, iż rodzina jest niepełną nie, jak dotąd wierzył, wskutek śmierci matki ale z powodu jej wyjazdu. Przypadkiem odnajduje listy, z których dowiaduje się, że matka mieszka w Londynie. Czując się oszukanym przez ojca Chrisopher postanawia odnaleźć rodzicielkę (Magdalena Czerwińska) i w tym celu wybiera się do stolicy. Jednak dla kogoś, kto nigdy samodzielnie nie zapuścił się dalej niż koniec ulicy przy której mieszka, nie posiada własnych pieniędzy, nie zna topografii, nie toleruje tłumu i zgiełku, dotarcie do Londynu jest nie lada wyzwaniem. Mimo to, Christopher próbuje osiągnąć wyznaczone sobie cele, korzystając z posiadanej inteligencji i nabytych doświadczeń. Z żelazną logiką posuwa się naprzód…

Fabuła sztuki, to w zasadzie jedynie pretekst do ukazania złożonych relacji międzyludzkich, sposobów przełamywania ograniczeń, potrzeby konsekwencji dążenia do celu i trudnych aspektów miłości. Próba unaocznienia trudności, których doświadcza osoba z zespołem Aspergera w porozumieniu się ze światem zewnętrznym, ale także ukazanie skali emocji doznawanych przez opiekunów autystycznego dziecka. To piękna opowieść o tym, jak walczyć z przeciwnościami, i o tym że popełnione błędy, zawsze warto próbować naprawić. O tym, że „dziwny” nie oznacza „zły”.

Niewątpliwą zaletą sztuki jest fakt, iż przy poruszanej „ciężkiej” problematyce, dialogi skrzą się humorem. Spostrzeżenia Christophera są nieraz zabawne, a argumenty, których używa (choćby w dyskusji z księdzem) nie do zbicia. To wszystko sprawia, że dwie godziny spektaklu mijają błyskawicznie. Wychodząc z teatru dzielimy się swymi wrażeniami a na pamiątkę wspólnie spędzonych chwil, fundujemy sobie sesję zdjęciową pod PKiN. Teraz już nigdzie nie musimy się spieszyć…

Wiśniowa i jej atrakcje

 Podczas swoich tegorocznych, zimowych wakacji odwiedziłam wioskę noszącą smakowitą nazwę „Wiśniowa”. Miejscowość położona w powiecie staszowskim jest wprawdzie niewielka ale kryje w sobie moc atrakcji. Mnie „zwabił” do niej świeżo wyremontowany pałac, który w końcu XVII wieku został wzniesiony przez Karola Tarło herbu Topór. Wcześniej, zanim Tarłowie objęli ten majątek, Wiśniowa również miała zacnych właścicieli. Należała do zasłużonych rodów, które wydały wielu znakomitych obywateli.

Udokumentowane początki wsi sięgają XIII stulecia. Już wtedy, na terenach położonych na pograniczu Ponidzia i Gór Świętokrzyskich, pojawiały się zorganizowane osady ludzkie. Jednak pierwsze wzmianki pisemne, wymieniające dzisiejszą Wiśniową jako „Starą Wieś”, pochodzą dopiero z połowy XV wieku. Najprawdopodobniej, majątek „od zawsze” był własnością prywatną i początkowo należał do przedstawicieli możnego i wpływowego rodu Bogoriów ze Skotnik. 

Po nich, wieś dzierżyli pieczętujący się Jastrzębcem Rytwiańscy, wywodzący się z nieodległych Rytwian. Ród ten, nie mniej możny i znaczny od Bogoriów, wydał wojewodów, kasztelanów i arcybiskupa (Wojciecha Jastrzębca). Prawdopodobnie, drogą koligacji rodzinnych (możliwe, że za sprawą Anny Rytwiańskiej vel Kurozwęckiej, która poślubiła Hieronima Łaskiego) Wiśniowa, z rąk Rytwiańskich przeszła na własność Łaskich herbu Korab. Hieronim Łaski był zręcznym dyplomatą i oddawał usługi nie tylko królowi Polski ale także władcy Węgier i Habsburgom. Nosił godności wojewody sieradzkiego, żupana spiskiego i bana Chorwacji. Był też rycerzem maltańskim, nominowanym do objęcia komandorii poznańskiej. W owym czasie, poza Hieronimem, w rodzie Łaskich były też inne osobistości. Jego rodzony brat, Stanisław Łaski także był dyplomatą i podróżnikiem a do tego teoretykiem wojskowości i publicystą. Trzeci z braci, Jan Łaski, był sekretarzem Zygmunta III Wazy, a po konwersji na protestantyzm, stał się najwybitniejszym polskim działaczem reformacji. Do tego był humanistą, pisarzem, tłumaczem i dyplomatą. Nie wypada też pominąć zasług stryjaszka wszystkich trzech panów Łaskich, prymasa Jana Łaskiego herbu Korab. Oprócz najwyższej w Polsce godności duchownej, dzierżył też stanowisko kanclerza wielkiego koronnego, które zawdzięczał osobistej sympatii króla Aleksandra Jagiellończyka. Najbardziej znany jest z zebrania wszystkich praw polskich (statutów, przywilejów szlacheckich, konstytucji sejmowych, praw miejskich etc.) wydanych w Statucie Łaskiego w 1506 roku.

W połowie XVI stulecia, od Łaskich, majątek kupił, pieczętujący się Pilawą, Kacper Dymitrowski. Jego syn, Jan Dymitrowski, uczynił z Wiśniowej gniazdo rodzinne budując we wsi (prawdopodobnie pierwszy) drewniany dwór mieszkalny. Gdzieś, w początkach XVII wieku, Wiśniowa przeszła na własność rodziny Tarło, herbu Topór. W pierwszej połowie tego stulecia właścicielem Wiśniowej był Piotr Aleksander Tarło.

Piotr Aleksander żenił się dwukrotnie. Pierwsza z małżonek, Zofia z Działyńskich herbu Ogończyk, obdarzyła go czterema synami, z których najstarszy, Mikołaj Tarło, w 1632 roku zginął w belgijskim Louvain, a młodszy, Aleksander został wojewodą lubelskim. Z drugą małżonką, Jadwigą z Lanckorońskich herbu Zadora, Piotr Tarło doczekał się kolejnych czterech synów. Wiśniowa przypadła najstarszemu z nich, Karolowi Tarle herbu Topór (1639-1703).

Karol ożenił się z Zofią Pszonką, która urodziła mu liczne córki oraz syna Adama Piotra. Adam Piotr Tarło herbu Topór, po ojcu, piastował urząd wojewody lubelskiego, udzielał się politycznie posłując na liczne sejmy oraz nosił rangę rotmistrza pospolitego ruszenia ziemi stężyckiej. Prywatnie był dwukrotnie żonaty, ale tylko pierwsza z żon, Dorota z Łabędziów Dunin Borkowskich, obdarzyła go upragnionym synem. Chłopcu, po dziadku, nadano na chrzcie imię Karol. Ów Karol Tarło (1710-1749) odziedziczył Wiśniową, a w styczniu 1739 roku poślubił nieco starszą od siebie, córkę senatora I RP, Józefę Grabińską z Grabna herbu Pomian. Ona, po przedwczesnej śmierci Karola Tarły, stała się właścicielką Wiśniowej. Wdowa niezbyt długo opłakiwała zmarłego małżonka, bo ok. 1749 roku wyszła ponownie za mąż poślubiając Rafała Kołłątaja (?- 1833), któremu we wianie wniosła Wiśniową. Urodziła mu córkę Marię, późniejszą panią Wężykowa. Z inicjatywy Rafała Kołłątaja w końcówce XVIII stulecia pałac został przebudowany.

Rafała Kołłątaja przyćmił młodszy brat, Hugon Kołłątaj herbu Kotwica. Choć obaj aktywnie działali w tak zwanej „Kuźnicy Kołłątajowskiej” oraz Zrzeszeniu Przyjaciół Konstytucji Rządowej, to jednak Hugona uważa się za jednego z „ojców’ Konstytucji 3 maja i czołowego myśliciela oraz uczonego doby oświecenia. Po ożenku Rafała z Józefiną z Grabińskich Tarłową i uzyskania przez niego prawa własności do Wiśniowej, Hugon często gościł w pałacu brata. Ostatnia jego wizyta w Wiśniowej miała miejsce w 1811 roku.

Hugon Kołłątaj musiał sobie wielce cenić Wiśniowa, gdyż zastrzegł by po śmierci, jego serce spoczęło w tamtejszym kościele. Potomni uszanowali jego wolę i choć ciało pochowano na warszawskich Powązkach, urnę z sercem, w 1812 roku, zamurowano w prezbiterium kościoła parafialnego w Wiśniowej.

Kolejnym właścicielem Wiśniowej stał się Eustachy Kołłątaj, który odkupił tę posiadłość od rodziny. W XIX wieku pałac przeszedł modernizację, która nadała bryle dzisiejszy kształt. Wnętrza przekształcono w XX wieku, adaptując pałac na potrzeby placówki oświatowej. Wówczas też, zniszczony został pierwotny układ pałacowego parku.

Dzień, choć mroźny, za sprawą skrzącego się w słońcu śniegu, był wprost wymarzony na wycieczkę. Soczyście błękitne niebo i piękne widoki krajobrazu, skutecznie rekompensowały niską temperaturę. Ruszyliśmy w drogę. Jadąc od strony Staszowa pierwszy przystanek robimy przy kościele Przemienienia Pańskiego w Wiśniowej.

Otoczona litym murem świątynia została wzniesiona w latach 80tych XVII wieku z inwestycji Karola Tarły herbu Topór. Jej konsekracja nastąpiła 15 listopada 1681 roku a uroczystość konsekrował biskup Mikołaj Oborski. Kościół został założony na planie prostokąta i na zewnątrz nie posiada wyodrębnionego prezbiterium. Korpus nakryty jest dachem dwuspadowym z niewielka sygnaturka na kalenicy. Podobno, we wnętrzu, prezbiterium jest wymurowane na kształt absydy, jednak nie dane mi się było o tym przekonać, świątynia była zamknięta „na głucho”. Mogłam jedynie obejść budynek dookoła, przyjrzeć się nielicznym, zachowanym nagrobkom starego cmentarza parafialnego oraz obejrzeć wolno stojącą dzwonnicę przekrytą spłaszczoną kopułą z ażurową latarnią.

Spod kościoła ruszamy dalej w kierunku pałacu. Już po chwili zatrzymujemy się przy usytuowanym na lekkim wzniesieniu gmachu. Od strony drogi, budynek główny poprzedza park zakomponowany w stylu włoskim.

Pałac założony został na planie prostokąta, jest dwukondygnacyjny i nakryty dachem czterospadowym. Oś centralną fasady akcentuje ryzalit zwieńczony trójkątnym frontonem. W ryzalicie umieszczono wejście główne do budynku, w wyższej kondygnacji znajduje się neogotycka serliana zdobiona herbem Kołłątajów, Kotwicą.

Skromne boniowanie oraz dyskretne, profilowane opaski wokół otworów okiennych to jedyny detal architektoniczny zdobiący obecnie fasadę. Znacznie okazalej prezentuje się elewacja ogrodowa, której ściany artykułują toskańskie półkolumny. To oryginalne rozwiązanie, w którym międzykolumnowe przestrzenie portyku zostały zabudowane, tworząc wewnątrz przeszklona galerię.

Wbrew pierwotnym obawom, że nie uda nam się wejść do środka pałacu (doświadczenie z kościołem nie napawa optymizmem) drzwi otwierają się. Niemalże w progu wita nas bardzo miła pracownica placówki, która opowiadając o historii gmachu oprowadza nas po jego wnętrzach. Niestety, jak wspomniałam w historii pałacu, zostały one w XX wieku poważnie zmienione i z pierwotnego układu zachowały się jedynie: okazała sień, imponująca klatka schodowa oraz część sali balowej.

Monumentalna arkada prowadzi na jednobiegowe schody, które na półpiętrze rozchodzą się w dwa, przeciwległe biegi.

W jednym z pomieszczeń górnej kondygnacji urządzono izbę pamięci Hugona Kołłątaja, w której zgromadzono pamiątki związane z tym wybitnym (aczkolwiek kontrowersyjnym) działaczem polskiego oświecenia. Znajdziemy tam jego książki, publikacje, kopie portretów oraz obrazów o tematyce związanej z czasami Sejmu Czteroletniego i uchwaleniem Konstytucji 3 maja.

W sali balowej ocalał kominek, który obecnie zdobi (jakże by inaczej) popiersie H. Kołłątaja.

W pozostałych pomieszczeniach prezentowane są obrazy i przedmioty związane z regionem staszowskim. Mnie zachwyca kolekcja bombek choinkowych produkowanych w fabryce bombek w Staszowie. Są one różnokształtne, barwne i bardzo misterne. Tematyka szklanych cudeniek jest bardzo różnorodna. Są wśród nich owoce, liście, ciastka ale także różne przedmioty a nawet instrumenty muzyczne.

Z okien galerii kolumnowej podziwiamy widok resztek muru okalającego niegdyś całe założenie oraz włączoną weń ruinę dawnej kapliczki dworskiej.

Dowiadujemy się także, że choć wiele okazów cennego starodrzewia zniszczono, ocalały egzemplarze cenionego ze względów stolarskich i medycznych, orzecha czarnego. Drzewo pochodzi ze wschodniego wybrzeża Ameryki Północnej. Nie wiadomo, kto i kiedy zasadził je w Wiśniowej ale sądząc z rozmiarów jakie niektóre z drzew osiągnęły, musiało być to dawno. O tej porze roku, trudno nam się o tym przekonać, ale nasza przemiła przewodniczka zapewnia, że drzewa do dziś owocują, a turyści odwiedzający jesienią Wiśniową, zabierają sobie orzechy ‚na pamiątkę”. Podobno, zasadzone w ogrodzie, przyjmują się bez problemu…

Syci wrażeń opuszczamy Wiśniową. Mróz nie zachęca do dłuższych spacerów po okolicy (choć podobno, u podnóża wzgórza płynie potok nad którym zachował się stary młyn) a że i śnieg utrudnia marsz, wybieramy opcję „powrót”. Może jeszcze kiedyś, latem, uda mi się ponownie tu przyjechać…