Zielone Ogródki im. Zbigniewa Zakrzewskiego i dawne Gimnazjum Bergera

W Poznaniu nie brakuje terenów zielonych. Posiadamy kompleksy leśne (m.in Morasko, Żurawiniec, Laski Golęciński, Marceliński i Strzeszyński) tereny nad Maltą, Dębinę, łęgi nawarciańskie, parki. i skwery Jednak większość z nich położona jest w dzielnicach odległych od centrum. Śródmieście, a raczej jego ścisłe centrum czyli okolice Starego Rynku w zieleń nie obfitują. Wyjątek stanowi park F. Chopina, usytuowany na tyłach dawnego kolegium jezuickiego.  No taka specyfika miast o średniowiecznym rodowodzie, grunty w  dawnym obszarze murów miejskich były zbyt cenne aby przeznaczać je na ogrody. Czytaj dalej

Poznań. Ogrodowa i Krysiewicza czyli co się działo między Starym Rynkiem, a Starym Browarem…

Ostatnio, z wielu względów, byłam zmuszona zrezygnować z dalszych wyjazdów. Aby to sobie nieco zrekompensować, robiłam spacery po ulicach, których dotąd nie przemierzałam z pozycji „turystki”. Owszem, znałam je ale chodziłam nimi raczej bezrefleksyjnie, stanowiły jedynie odcinek trasy do pokonania, nigdy nie będąc celem samym w sobie. Do takich, miedzy innymi, należały śródmiejskie ulice Ogrodowa i Krysiewicza. Zostały wytyczone w XIX wieku i na przestrzeni ostatnich dwóch stuleci działo się na nich całkiem sporo. Powstawały (i znikały) na nich ciekawe budowle, w których mieszkali i pracowali niezwykli ludzie. O tym wszystkim chciałabym opowiedzieć w dzisiejszym poście…

W XV wieku, (a prawdopodobnie i wcześniej) na terenie dzisiejszych ulic Ogrodowej i Krysiewicza, istniały ogrody i sady należące do mieszczan i rzemieślników. Ich właściciele (choć raczej nie osobiście) uprawiali warzywa i owoce a w wolne od pracy dni, zapewne przybywali tam, aby nacieszyć się możliwością kontaktu z naturą. Nie był to teren ściśle należący miasta a raczej półwiejska osada. W kolejnych wiekach, tereny leżące przy „dolnym biegu” dzisiejszej Ogrodowej należały do Mielżyńskich i Mycielskich, którzy mieli tam swoje „letnie dwory”.

Wychodzącą z Półwiejskiej ulicę Ogrodową wytyczono w XIX wieku. Pnie się ona, momentami ostro, ku górze co dodaje jej malowniczości, a bieg swój kończy przy ulicy Ratajczaka. Duża jej część biegnie wzdłuż parku J.H. Dąbrowskiego, który w przeszłości był wspomnianymi już posiadłościami Mielżyńskich i Mycielskich, a później cmentarzem staroluterańskim i kalwińskim. Taki układ wymusił na tym odcinku jednostronną zabudowę ulicy.

W połowie XIX wieku, północną stronę ulicy, zaczęły zapełniać okazałe, wielokondygnacyjne i wieloosiowe kamienice. Przykuwa uwagę już pierwszy dom zajmujący narożną parcelę na skrzyżowaniu Półwiejskiej i Ogrodowej, który został wzniesiony w 1898 roku z inwestycji F. Zimmermanna. Jego elewacja wykonana z jest kolorowych, glazurowanych cegieł i dodatkowo, w nadokiennych arkadach, zdobiona figuratywnym sgraffito o różnych motywach (głowy, klepsydra, panoplia etc.). Ten typ dekoracji w XIX wiecznych poznańskich kamienicach był rzadko stosowany. Pod dachem (mieszczącym użytkowe poddasze) biegnie gzyms zdobiony fryzem główek. Tak bogaty program dekoracyjny dla kamienicy czynszowej (bo taką funkcję od początku pełnił budynek) wskazuje, że inwestor liczył na zamożniejszą, niż drobni kupcy czy rzemieślnicy, klientelę.

Do najciekawszych należy narożny dom ( jedna z elewacji przy Krysiewicza) później zwany, od swego wymuszonego trójkątną parcelą kształtu, „Żelazkiem” na podobieństwo nowojorskiego Flatiron Building (projekt D. Burnhan i J.W. Root) z 1902 roku. Przez przeszło sto lat budynek uważany był za jedną z architektonicznych perełek miasta Poznania.

Podobno, nigdzie nie znalazłam jednoznacznego potwierdzenia tego faktu, w kamienicy tej mieszkały (bądź posiadały mieszkanie, a według niektórych źródeł nawet były właścicielkami tego domu) poznańskie sufrażystki, siostry Aniela i Zofia Tułodzieckie, niezamożne córki drobnego dzierżawcy ziemskiego. Obie panie aktywnie działały społecznie na rzecz kobiet, dzieci i polskiej edukacji. Zofia (1850-1924), wykorzystując swój talent i umiejętności krawieckie, w końcu dorobiła się „salonu mody” przy prestiżowej ulicy Wilhelmowskiej (dzisiejsze Aleje Marcinkowskiego) oraz pracowni, w której powstawały kreacje poznańskich elegantek. Zapewne wówczas sytuacja finansowa obu pań poprawiła się, ale czy na tyle, by móc nabyć apartament w tej kamienicy, trudno ocenić. Wiadomo, że młodsza z sióstr Aniela (1853-1932) kształciła się na pensji w Poznaniu, do którego wraz z matką przeniosła się po śmierci ojca i że wtedy sytuacja finansowa rodziny była dramatyczną. O ile Zofia, która po nauce zawodu w Warszawie dołączyła do siostry, na krawiectwie zarabiała jakieś konkretne pieniądze, o tyle Aniela raczej nie wnosiła do domowego budżetu znaczących kwot, jej działalność oświatowa i pedagogiczna nie przynosiła profitów. Rodzinnego majątku panny Tułodzieckie też nie posiadały (ojciec był jedynie zarządcą, a później dzierżawcą cudzych majątków) raczej więc mogły liczyć wyłącznie na to, co zarobią, a wątpię aby były to sumy pozwalające na zakup okazałej kamienicy.

Jednak, abstrahując od ich sytuacji ekonomicznej, należy podkreślić, że obie panny Tułodzieckie mają ogromne zasługi dla ruchu feministycznego. Zofia była założycielką pierwszego polskiego związku zawodowego kobiet, a Aniela organizatorką „Warty- Towarzystwa Przyjaciół Wzajemnego Pouczania się i Opieki nad Dziećmi”, które poza opieka nad zaniedbanymi i upośledzonymi dziećmi, zajmowało się kształceniem polskich kadr pedagogicznych, opracowywaniem programów i wydawaniem polskich podręczników. W maju 1908 roku zorganizowała w Poznaniu wiec kobiet , na który z różnych regionów zjechało ponad dwa tysiące uczestniczek aby zaprotestować przeciw zaostrzającej się polityce germanizacyjnej. Tu należy zdać sobie sprawę, jak bardzo musiały być zdeterminowane w swej walce, ile przeciwności musiały wówczas pokonać, gdy nawet dziś, w drugiej dekadzie XXI wieku, feministyczne aktywistki łatwo nie mają i spotykają się z lekceważeniem, niewybrednymi komentarzami, a nawet policyjną pałką…

Neorenesansowy budynek został wzniesiony ok1900 roku. Przeżył I wojnę światową bez uszczerbku, podczas drugiej stracił jedynie wieżyczkę akcentującą narożnik kamienicy. Niestety, zagroził mu czas pokoju… Pod koniec pierwszej dekady, podczas nieumiejętnego wyburzania sąsiedniej kamienicy, tak poważnie naruszono konstrukcję „Żelazka”, że trzeba było budynek rozebrać. Ogrodowa bez „Żelazka” nie była już tą sama ulicą wiec gdy znalazła się firma (CDF Architekci), która gwarantowała rzetelną rekonstrukcję kamienicy, skorzystano z ich oferty. Dom został wzniesiony pod opieka konserwatorską i w oparciu o dokumentację ikonograficzną, a elewację wykonano przy użyciu tradycyjnych metod i materiałów tożsamych z oryginalnymi. „Żelazko, bis”, w 2020 roku. zdobyło nagrodę im J.B. Quadro, corocznie przyznawaną „najpiękniejszemu” budynkowi w mieście.

W kamienicy oznaczonej numerem 13, dwunastopokojowe mieszkanie zajmowały panie Sokolnickie herbu Nowina. Od 1906 roku, Zofia Sokolnicka wraz z matką, Stanisławą z Moszczeńskich i siostrami Marią i Lucyną, prowadziła w nim prywatne Gimnazjum Żeńskie im. Królowej Jadwigi.

Przy Ogrodowej znajduje się także zbór ewangelicko- luterański z lat 1885-1886 wzniesiony według projektu Bernarda Bellowa.

Neogotycka, stosunkowo skromna świątynia służyła poznańskim ewangelikom do czasów II wojny światowej. W okresie międzywojennym był kościół pełnił także funkcję ośrodka ewangelickiego duszpasterstwa wojskowego. Nawiasem mówiąc, w pobliżu (bo na placu Wiosny Ludów obecnie prezydenta Hoovera) od 1838 roku, do końca II wojny, znajdowała się inna ewangelicka świątynia, wzniesiony według projektu K.F. Schinkla, kościół św Piotra. Prusacy chwalili jego surowy, neoromański wygląd i fasadę o dwóch wieżach ale polskiemu, katolickiemu społeczeństwu schinklowska koncepcja od początku się nie podobała, i określano ją pogardliwie jako „księże portki”. Prawdopodobnie, w centrum pruskiego Poznania zamieszkiwała spora grupa ludności wyznania ewangelickiego i dwie stojące obok siebie świątynie były nieodzowne. Po wojnie, zrujnowany kościół św. Piotra rozebrano, a również bardzo zniszczoną, neogotycką świątynię przekazano Kościołowi Metodystycznemu, który użytkuje go do dzisiaj. Jest to obecnie jedyny niekatolicki kościół w centrum Poznania. Dziś nosi on wezwanie Świętego Krzyża.

Ślepą ścianę kamienicy sąsiadującej z kościołem zdobi mural z motywem Małego Księcia powstały z inicjatywy Stowarzyszenia „Otwarte drzwi” działającego na rzecz ludzi dotkniętych niepełnosprawnością. Bohater dzieła, postać uniwersalna i symbolizująca wartość niesienia bezinteresownej pomocy, wpisuje się w charakter stowarzyszenia.

Przy skrzyżowaniu Ogrodowej z Piekarami wznosi się kolejna, monumentalna kamienica powstała w latach 1902-1903.

Jej architektem a zarazem budowniczym był Ludwik Frankiewicz (1858-1924). Zdobią ją: strzelisty, narożny, pięciokątny wykusz, neobarokowe naczółki, loggie, bogaty detal architektoniczny, secesyjne sztukaterie o motywach roślinnych, wśród których kryją się fantastyczne maski a także kute balustrady balkonów, w które wplecione są inicjały architekta.

Z kolei, przy ulicy Krysiewicza, najpiękniejszym budynkiem jest tak zwana „rezydencja Platerów” dom wzniesiony w 1905 roku dla ziemiańskiej rodziny Platerów.

Autorem projektu kamienicy był Leon Eckert (1869-1931), uznany już wówczas poznański właściciel przedsiębiorstwa budowlanego oraz architekt. Pięciokondygnacyjny budynek o zróżnicowanej wykuszami fasadzie, wieńczą dwie wieżyczki kryte blaszanymi hełmami. Elewacja frontowa wyróżnia się bogatym detalem architektonicznym.

Mimo swej urody, to nie rezydencja Platerów, jest budynkiem najbardziej kojarzonym z ulica Krysiewicza. „Na Krysiewicza” wszystkim Poznaniakom kojarzy się jednoznacznie z zabudowaniami dawnego szpitala dziecięcego. Jego historia sięga połowy XIX wieku kiedy to Siostry Miłosierdzia św Wincentego a Paulo, na zakupionej przez siebie działce, założyły pierwsza lecznicę i ochronkę. Jako ciekawostkę mogę podać, iż jest to najstarszy szpital dziecięcy w Polsce.

Szpital dziecięcy, noszący wtedy nazwę „Świętego Józefa”, rozbudowano na początku XX wieku i w latach 3Otych tego stulecia. Od strony ulicy, zabudowania szpitalne charakteryzuje czerwonoceglany styl neogotycki.

Patronem ulicy i (od 1958 roku) szpitala jest zasłużony poznański lekarz, doktor Bolesław Krysiewicz (1862-1932), który od 1893 roku piastował stanowisko naczelnego lekarza tej placówki. Krysiewicz był nie tylko znakomitym pediatrą-chirurgiem ale i społecznikiem, uczestnikiem Powstania Wielkopolskiego 1918/1919 i działaczem niepodległościowym. Prywatnie był żonaty z córką dziedziców Młodocina (o którym kiedyś pisałam) Marią z Malczewskich herbu Awdaniec i miał z nią dwie córki: Annę i Helenę.

W szpitalu Świętego Józefa pracował też inny, zasłużony poznański lekarz-społecznik, chirurg ortopeda, doktor Tomasz Drobnik (1858-1901)któremu w latach 90tych XIX wieku powierzono oddział chirurgii dziecięcej. Prywatnie, doktor Drobnik poślubił Helenę Szuman,córkę znanego prawnika (i współzałożyciela poznańskiego Banku Włościańskiego) Kazimierza Szumana. Miał trzech synów, z których najstarszy, Jerzy, w międzywojennym Poznaniu był znanym dziennikarzem i redaktorem endeckiego „Kuriera Poznańskiego”.

Do ciągu zabudowań szpitalnych przylega kaplica św. Józefa, zaprojektowana przez Rogera Sławskiego i wybudowana w latach 1903-1904. Jej dekoracyjnie potraktowaną fasadę (fryzy, blendy, arkady) dodatkowo zdobi posąg św. Józefa umieszczony w niszy nad portalem.

Na niej kończę swój spacer po Krysiewicza i przez park imienia H. Dąbrowskiego udaję się do „Starego Browaru”. Historię poznańskiego browaru Huggerów opisałam już w poście „Industrialny Poznań” nie będę wiec dziś do niej wracać.

Przepięknie zrewitalizowany zespół zabudowań browarnych pełni obecnie funkcje kulturalno-handlowe. Oprócz ekskluzywnych sklepów znajdują się tam także lokale gastronomiczne oraz galeria sztuki. „Stary Browar” jest zaliczany do najpiękniejszych galerii handlowych w Europie Środkowej i choćby dlatego, warto do niego zajrzeć.

Główne powierzchnie opanowały już stada wielkanocnych zajączków (w tym roku, do tradycyjnego fioletu dołączają kolory „śliweczka i „jagódka”), które na pewno spodobają się nie tylko dzieciom. Limitowane serie zajączków jak zwykle trafiają w okresie przedwielkanocnym do sprzedaży. W tym roku „polowanie na zające” rozpoczęło się 2 marca. A z zającem, lub bez, warto udać się na wewnętrzny dziedziniec browaru i stanąć przy gigantycznym kuflu autorstwa Wojciecha Kujawskiego. Przy okazji jego odsłonięcia (2007 rok) pobito aż dwa rekordy Guinnessa : na największy kufel piwa oraz na największą ilość litrów tego trunku wypitych z jednego naczynia.

To nie jedyne dzieło sztuki znajdujące się w publicznej przestrzeni „Starego Browaru”. Nie sposób przeoczyć monumentalnej rzeźby Igora Mitoraja „Blask księżyca” ale zaaferowanym kupującym zdarza się pominąć „Skrzydlatego Erosa” autorstwa tegoż samego artysty czy jego „Tors nad jeziorem”. Warto wnikliwie rozglądać się nie tylko po sklepowych wystawach, by odkryć jeszcze inne rzeźby i instalacje.

„Obsesja” i „Anatomia upadku” czyli luty w kinie

W lutym repertuar poznańskich kin nie porażał wielorakością. Zapewne, ze względu na ferie i „Walentynki”, ekrany multipleksów zdominowane były przez pozycje przeznaczone dla najmłodszych (śniegu nie było, coś z dzieciakami robić trzeba…) oraz komedie romantyczne. Nie będąc fanką żadnego z tych gatunków, musiałam nieco uważniej przestudiować propozycje, żeby w końcu wybrać z nich dwa filmy. Oba mieszczą się w kategorii „dramat psychologiczny” i oba skupione są na problemach rodzinnych. Oba też, w kategorii „najlepszy scenariusz oryginalny”, nominowane są do tegorocznych nagród Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej, Oscarów.

W „Obsesji” Todda Haynesa mamy do czynienia z rodziną państwa Gracie (Julianne Moore) i Joe (Charles Melton) Yoo, których stadło, mimo długiego trwania i pozorów normalności, ciągle budzi emocje nie tylko w miejscowym społeczeństwie. U podstaw tej ekscytacji leży skandal obyczajowy, którego przed laty dopuściła się Gracie (wówczas jeszcze Atherton) nawiązując intymną relację się trzynastoletnim chłopcem, kolegą własnego syna. Za swój czyn została skazana, w więzieniu urodziła córkę Joego, po częściowym zawieszeniu kary, przyszło na świat drugie dziecko, a po odsiedzeniu wyroku Gracie poślubiła (wtedy już pełnoletniego) partnera.

Bohaterów poznajemy w momencie, w którym do ich domu przyjeżdża Elisabeth Berry (Natalie Portman), aktorka mająca wcielić w rolę Gracie, w produkowanym przez siebie, niezależnym filmie opowiadającym historię małżeństwa państwa Yoo. Elisabeth, pragnąc jak najlepiej przygotować się do roli Gracie, uczestniczy (momentami aż nadaktywnie) w jej życiu codziennym a także wnikliwie bada kontekst wypytując o nią rodzinę i znajomych.

Opowieść (oparta na prawdziwych wydarzeniach) skupia się na napięciach między bohaterkami i poszczególnymi członkami rodziny. W trakcie filmu, powoli odkrywamy, że obraz szczęśliwej i bardzo ze sobą związanej rodziny Yoo, to jedynie fasada, za którą skrywa się wiele negatywnych emocji.

Podpatrująca rodzinną codzienność Elisabeth, próbując „wejść w skórę Gracie”, zrozumieć impulsy, które nakazały jej romans z trzynastolatkiem. Choć początkowo wydaje się być pozytywnie nastawiona do pierwowzoru bohaterki, z czasem odkrywa coraz więcej rys, i skaz nie tylko na charakterze Gracie, ale i na wzajemnych relacjach małżonków i dzieci. Równocześnie, coraz bardziej fascynuje ją niejednoznaczna osobowość kobiety, którą przyjdzie jej zagrać. Dostrzega, że tak naprawdę, Gracie jest toksyczną, wypierająca swą winę, bezwzględną manipulatorką, równocześnie nie zauważając, iż sama też nie jest wolna od żądzy przeprowadzenia własnych planów. Żadnej z bohaterek polubić się nie da…

Wizyta aktorki (a raczej jej wścibstwo) ma też swoje konsekwencje dla rodziny Yoo. Pod wpływem Elisabeth, Joe zaczyna „budzić się z głębokiego letargu” w jaki zapadł przez zbyt pospieszny związek z manipulującą nim, dojrzałą kobietą. Dociera do niego prawda o rzeczywistym charakterze aktu, którego przed laty dopuściła się na nim Gracie. Mężczyzna wreszcie znajduje odwagę by przeanalizować swoje życie oraz postawić (sobie i żonie) pytania o istotę i sens ich związku.

Film wybitnym nie jest (choć chyba twórcy mieli takie ambicje). Mimo, niewątpliwie ciekawego pomysłu, mam wrażenie, że jest „nazbyt rozlazły” i przegadany, jednak da się go obejrzeć do końca. Siłą obrazu są piękne zdjęcia, muzyka, a przede wszystkim aktorstwo pań Moore i Portman. Chwiejna emocjonalnie, momentami infantylna, momentami okrutna Gracie i konsekwentna, bezwzględnie realizująca swój projekt Elisabeth, toczą na ekranie swoisty pojedynek o uwagę widza.

Nieporównanie ciekawszym jest drugie z obejrzanych przeze mnie dzieł.

„Anatomia upadku” francuskiej reżyserki (a także scenarzystki i montażystki) Justine Triet to dramat, którego akcja toczy się wokół procesu sądowego, jaki wytoczono podejrzanej o zabicie męża Sandrze.

Pochodząca z małej, niemieckiej miejscowości Sandra Voyter (doskonała w tej roli Sandra Huller) jest odnoszącą sukcesy autorką powieści i tłumaczką, matką nastoletniego Dawida oraz żoną Samuela Maleski, nauczyciela marzącego o pisarstwie. Małżonkowie poznali się w Londynie i tam również urodził się ich syn Dawid. Ich ówczesne życie zmienia się gdy Dawid, w skutek wypadku, doznaje poważnego uszczerbku wzroku. Nowa sytuacja wymusiła na Sandrze i Samuelu zmianę dotychczasowego stylu życia. Każde z nich próbowało na własną rękę poradzić sobie z ułomnością dziecka, co skutkowało ich wzajemnym, emocjonalnym oddaleniem.

Remedium na rodzinne konflikty i kłopoty miało być przeniesienie się rodziny z Londynu w rodzinne strony Samuela, ustronia we francuskich Alpach. Zamiast uzdrowienia sytuacji, przeprowadzka tylko pogłębiła małżeńskie problemy. Odcięta od londyńskiego życia i niezbędnego jej grona znajomych, Sandra ucieka „w pracę” a Samuel, choć ma do wykonania konkretne zadania (remont domu i opieka nad synem) zdaje się zmierzać ku depresji.

Pewnego dnia, Dawid wracając ze spaceru z psem, przed domem znajduje zakrwawionego, martwego ojca. Czy Samuel Maleski przypadkiem wypadł przez okno, został wypchnięty, czy też może celowo chciał skończyć swoje życie? Wypadek, morderstwo czy samobójstwo? Odpowiedź na te pytania ma przynieść toczący się proces wytoczony Sandrze, jako jedynej podejrzanej.

Rozpoczyna się pasjonująca gra między oskarżycielem (Antoine Reinartz) a obrońcą (Swann Arlaud), z których każdy forsuje swoją, krańcowo odmienną, wersję wydarzeń, opierającą się nie tylko na poszlakach ale, przede wszystkim na analizie osobowości i wzajemnych stosunkach małżonków.

Adwokat Sandry, broni wersji samobójstwa. Prokurator, za wszelką cenę chce udowodnić, iż było to zabójstwo. Każdy z nich nie waha się wyciągnąć różnych niewygodnych faktów z życia małżonków, by je przypasować do własnej hipotezy. Atakowana przez oskarżyciela Sandra musi nie tylko przed sadem obnażyć swe intymne sekrety, ale również w taki sposób zarysować sylwetkę zmarłego męża, aby wersja o samobójstwie stała się wiarygodną. Obrońca, z pewną dezynwolturą, skupia się na podważaniu poszlak i zebranych dowodów próbując siać ziarno wątpliwości. Słowna szermierka obu prawników prowadzona jest z taką ekspresją, iż momentami aż iskrzy, podczas gdy prowadząca rozprawę sędzina (zapewne prawem kontrastu) wykazuje wręcz flegmatyczny spokój.

W tym wszystkim musi odnaleźć się jedenastoletni Dawid (bardzo dojrzale grający Milo Machado Graner), który jako jedyny świadek, może rzucić nieco światła na stosunki panujące miedzy rodzicami. Dziecko jest rozdarte i zagubione. Widać w nim zarówno naturalną żałobę, kiełkujące podejrzenia, próby wyparcia, lęk przed prawdą przy równoczesnym pragnieniu jej poznania. Przychodzi jednak moment, w którym chłopiec musi podjąć decyzję, którego z rodziców bronić. W tym celu skleja strzępki wspomnień, dokonuje traumatycznej próby na ukochanym psie by, najpierw samego siebie, a następnie sąd, próbować przekonać o niewinności matki.

Sandra jest bohaterką niejednoznaczną, silną kobietą, która wie, czego chce i nie waha się burzyć stereotypów. Jej postawa wyraźnie prowokuje mizoginistycznego prokuratora, który w odporności psychicznej kobiety i jej umiejętności radzenia sobie z rzeczywistością, upatruje cech morderczyni. Samuel Maleski (którego widz poznaje dopiero w charakterze denata) w retrospekcjach jawi się jako neurastenik, mężczyzna sfrustrowany i niespełniony, który nie jest stanie udźwignąć odpowiedzialności za popełnione błędy. Źródła swych niepowodzeń upatruje głównie w żonie, której funduje emocjonalny rollercoaster.

„Prawda nie ma znaczenia” cynicznie stwierdza adwokat Sandry. Rzeczywiście, w tym filmie nie chodzi o proste wyjaśnienie „kto zabił”. Jeśli już, to raczej „dlaczego”, jednak dla mnie, obraz jest raczej próbą pokazania narastania konfliktów małżeńskich w związku, w którym jedna ze stron odnosi sukcesy. Trzeba przyznać, że to bardzo udana próba… Walory fabuły i przekazu wizualnego podbija też ścieżka dźwiękowa, w której jako leitmotiv przewija się cover utworu P.I.M.P wykonywany przez Bacao Rythm&Steel Band.

Poza rewelacyjną, nominowaną za tę rolę do Oscara 2024, Sandrą Huller (już się cieszę na „Strefę interesów” z jej udziałem), na wyróżnienie zasługuje też gra mało u nas znanych Swanna Arlaud’a i Antoine Reinartz’a. Film, aż w pięciu kategoriach nominowany jest do głównej nagrody Akademii Filmowej, a już przed „Oscarami” został (moim zdanie słusznie) obsypany nagrodami. Złota Palma w Cannes, dwa Złote Globy, i siedem nagród Brytyjskiej Akademii Filmowej (BAFTA) mówią same za siebie. Jako ciekawostkę mogę podać, iż doceniono też, grającego Snoopi’ego, border collie „Messiego” którego na festiwalu w Cannes nagrodzono „Psią Palmą”.

„Świat nie jest taki zły”. Podróż przez polską muzykę lat 50tych w recitalu A. Lajborka.

„Jakie masz plany na piątkowy wieczór?” – Zapytała mnie najlepsza z Szefowych. „Nie ma żadnych” -odparłam zgodnie z prawdą. Dopiero była środa i piątek wydawał mi się jeszcze zbyt odległy aby coś planować. -„No to już masz -poinformowała mnie radośnie- idziemy do teatru”.

Obie bardzo lubimy recitale A Lajborka. Byłyśmy już na dwóch, poświęconych radzieckiej piosence literackiej i zawsze dobrze się bawiłyśmy.

Tym razem artysta sięgnął po polskie przeboje lat pięćdziesiątych XX wieku. Każdą z piosenek poprzedzał monolog naświetlający historyczne tło jej powstania, przypominający sylwetki twórców oraz przytaczający związane z nimi anegdoty. Z opowieściami współgra scenografia na którą składają się zarówno sprzęty powojennego mieszkania jak i fragmenty „Kroniki Filmowej”.

Siermiężne czasy lat pięćdziesiątych dziś nie jawią się jako czas rozśpiewany, a nawet, jeśli już, to raczej z pieśnią masową, patriotyczną, zagrzewającą do wytężonej pracy lub sławiące zdobycze socjalistycznej ojczyzny. Reprezentantek tego nurtu oczywiście nie mogło zabraknąć na recitalu. Na szczęście, zamiast np. marszowego hymnu organizacji Służba Polsce, (… „Znów się pieśń na usta rwie SP hej SP, nierozłączne siostry dwie, młodzież i SP…”) artysta wybrał melodyjny walczyk T. Sygetyńskiego z filmu „Przygoda na Mariensztacie”, „Jak przygoda, to tylko w Warszawie” oraz popularną niegdyś piosenkę, „Na prawo most”.

Dalej, przy wtórze gitary, artysta przypomniał największe polskie hity tamtych czasów jak: „Złoty pierścionek”, „Pierwszy siwy włos” czy „Kasztany”. Jako, że to przeboje melodyjne, o niezbyt skomplikowanych słowach, dało się je także półgłosem ponucić, do czego artysta bardzo zachęcał. Po muzycznej porcji nastąpiła kolejna sekwencja słowna, podczas której Andrzej Lajborek opowiadał o, dziś już prawie całkiem zapomnianych, piosenkarkach i piosenkarzach tamtych lat. Przytoczył historię Nataszy Zylskiej, której podczas studiów w warszawskiej PWST legendarny pedagog, profesor Aleksander Bardini, kariery scenicznej nie wróży. Natalia Zygelman (bo tak się naprawdę nazywała) studia rzuciła i powróciła do Katowic. Tam, występując z orkiestrami tanecznymi takich znakomitości jak J.Harald czy J. Cajmer, W. Kazanecki, zrobiła zawrotna karierę. Przytoczył też kilka anegdot o Marcie Mirskiej, artystce obdarzonej przepięknym altem i nader przykrym charakterem.

Wspomniał też o karierze Jana Danka, Janusza Gniatkowskiego, Zbigniewa Kurtycza. Nie były to nudne biogramy, ale zbiór historyjek związanych bądź z przytaczana postacią, bądź osobistych wspomnień artysty kojarzonych z daną piosenką.

Poza „oficjalnym”, radiowym repertuarem muzycznym, na fali gomułkowskiej odwilży, zaczęły tworzyć się kabarety takie jak legendarny STS, z którego repertuaru artysta brawurowo przytoczył, stanowiącą credo Studenckiego Teatru Satyryków, piosenkę A. Jareckiego: „Mnie nie jest wszystko jedno”. Piosenki kabaretowe zazwyczaj funkcjonowały wówczas poza oficjalnym obiegiem, dostęp do nich był utrudniony, w początkowym okresie spektakle nie były nagrywane a mimo to, nucił je kraj. A. Lajborek przypomniał także sylwetkę T. Chyły, gwiazdy gdańskiego teatrzyku Bim Bom i zaśpiewał jego balladę „Sen psa”. Z pewnym zdziwieniem dowiedziałam się, że popularna w latach 90tych, wykonywana przez Urszulę piosenka „Konik na biegunach” została napisana już w początku lat 60tych dla potrzeb kabaretu „Cyrulik”. Wówczas, kompozycja J. Dybka ze słowami F. Serwatki nie zrobiła większej kariery. Wykonywał ją Michał Chochman i miał ją zaśpiewać na festiwalu w Opolu, ale decyzją Rady Programowej, piosenka „przepadła”. Na fali marca 1968 roku, żydowskiego pochodzenia Chochman, opuścił Polskę i zamieszkał w Stanach Zjednoczonych. W dwadzieścia lat później, w swym amerykańskim domu gościł małżeństwo Urszulę i Staszka Zybowskiego. To im zaproponował nową aranżację ”Konika’, który w wersji ostro rockowej stał się wielkim przebojem.

Koncert kończy piosenka J. Afansjewa „Niech no tylko zakwitną jabłonie”, z której został zaczerpnięty tytuł recitalu.

Niewątpliwą zaletą recitali A. Lajborka jest fakt, iż artysta nie tylko zezwala, ale wręcz zachęca do śpiewania wraz z nim. Początkowo widownia z rezerwą podchodzi do tych zaproszeń, jednak pod koniec, rozśpiewała się na dobre. Refren „Cichej wody” i „Świat nie jest wcale zły” wybrzmiały już „pełnym głosem”. Mam cichą nadzieję, że artyście wystarczy sił i chęci aby za jakiś czas sięgnąć po polski repertuar lat 60 tych, który dobrze pamiętam z dzieciństwa. Na razie jednak wszystkim polecam zobaczenie i usłyszenie „na własne uszy” tej muzycznej podróży w przeszłość..

Popowo kościelne

Przez Popowo Kościelne już kiedyś przejeżdżałam, ale wtedy spieszyłyśmy się  i nie było czasu na spacer po wsi. Próbowałyśmy tylko zobaczyć stojący w niej dwór, ale ten, jako własność prywatna, skryty był za wysokim płotem i dodatkowo przesłonięty gęstymi koronami drzew. Tym razem miałam więcej czasu. Czytaj dalej

Poznańska perła baroku czyli kościół farny i kolegium jezuickie.

Do tej pory, w swoich wpisach o Poznaniu, jeszcze nie wspomniałam o najwspanialszym z barokowych zabytków miasta, czyli o zespole architektury pojezuickiej.  Należy do niego kościół farny pod wezwaniem św. Marii Magdaleny, zabudowania towarzyszące oraz gmach dawnego kolegium,  prestiżowej szkoły średniej, utworzonej przez zakon. Pora nadrobić to zaniedbanie…2023.12.09 fara

Czytaj dalej

„Klub cudownych kobiet”

Szara, jesienna pogoda, coraz krótsze dni, zbliżający się wielkimi krokami koniec roku przekładają się u mnie na obniżenie nastroju. Aby nieco poprawić sobie nadwątlony humor postanowiłam wybrać się do kina. Rzut oka na repertuar oferowany przez poznańskie przybytki X muzy nie  był zbyt optymistyczny. Drogą negatywnej eliminacji ( horrory, ciężkie dramaty, głupawe kino akcji odpadają) zdecydowałam się obejrzeć, reklamowany jako „komedia”, film „Klub cudownych kobiet”.

Czytaj dalej

Zamek Przemysła w Poznaniu i wystawa „Barbie nieznane oblicza”

Zbudowany na nowo, zamek królewski w Poznaniu stoi już jakiś czas, ale ja do tej pory ciągle jeszcze go nie odwiedziłam. Nie ciągnęło mnie do tych oględzin, bo przeciwna jestem rekonstrukcjom czegoś, o czym nikt nie wie, jak dokładnie wyglądało. Idea budowy „starego zamku” na dodatek w formie eklektycznej (że niby substancja narastała wiekami) zupełnie do mnie nie przemawia. I pewnie do tej pory bym ignorowała ową królewską siedzibę (w której nigdy nie mieszkał żaden król) gdyby nie fakt, że skusiła mnie eksponowana tam, wystawa lalek Barbie. Czytaj dalej